Detroit staje się uniwersalnym ostrzeżeniem dla nieudolnych polityków i metaforą źle zarządzanego miasta.

- Unikanie podejmowania trudnych decyzji to powód bankructwa Detroit – cytuje wypowiedź burmistrza "New York Post". Agencja Bloomberg uważa, że jego następca będzie miał wyjątkowe pole do manewru, ponieważ większość związków zawodowych w sektorze publicznym działa aktualnie bez odpowiedniego kontraktu.

>>> Polecamy również: Bankructwo Detroit: Dlaczego miasto musiało zbankrutować?

Według prawa stanowego Nowego Jorku, pracownicy budżetówki nie mają prawa do strajkowania, ale mogą pracować, mimo że ich kontrakt wygasł. W niektórych miastach na północy stanu Nowy Jork pracownicy nie renegocjowali swoich umów od wielu lat. Ich pensje są takie same, podczas gdy rosnące koszty opieki medyczną i emerytur obciążają budżety lokalnych samorządów.

Reklama

W mieście Nowy Jork ten problem nie byłby tak wyraźny. Życie w metropolii jest coraz droższe, co ostatecznie zmusza pracowników do renegocjacji swoich umów. Problem w tym, że cztery lata recesji i niskiej inflacji zniechęciły pracowników do renegocjacji kontraktu i potencjalnych ustępstw w kwestii składek.

Przy całym tym szaleństwie, które ogarnęło związki zawodowe w sektorze publicznym, Nowy Jork raczej nie podąża w kierunku, w którym znalazło się Detroit. W rzeczywistości Nowy Jork jest całkiem dobrze zarządzanym miastem. Prawo stanowe utrudnia manipulacje w naliczeniu emerytur. Prawa pracowników budżetówki istnieją tylko dlatego, że lokalni politycy do tego dopuszczają. Jeśli Nowy Jork stanąłby w obliczu bankructwa tak jak Buffalo czy Rochester, prawa te zostałyby zniesione.

>>>Czytaj również: USA: Pracownicy fast foodów protestują przeciw głodowym pensjom

Prawdziwym zagrożeniem zarówno dla stanu jak i miasta Nowy Jork, jest podążanie gospodarczą drogą Detroit. Miasto opiera się w wielkim stopniu na jednym sektorze - finansach. W 2011 roku 23 proc. zarobków nowojorczyków pochodziło z branży papierów wartościowych. To bardzo monotonna struktura, zważywszy na to, że mnóstwo innych branż takich jak prawo, consulting czy IT jest ściśle z finansami związana. Te dane nie uwzględniają całego zaplecza, które utrzymuje się dzięki branży finansowej: teatrów, klubów, sklepów, restauracji i tak dalej.

Jeśli finanse upadną, upadnie i gospodarka Nowego Jorku. Emerytury, składki i dodatki, których wielkość wydaje się dziś rozsądna, staną się nagle bezsensownie kosztowne.

Czy tak może się stać? Trudno to sobie wyobrazić. Z drugiej strony w 1955 roku trudno było sobie wyobrazić, że kiedyś amerykański przemysł samochodowy zostanie zepchnięty na bok przez japońskich producentów. Zmiany w amerykańskim prawie wydają się prowadzić do przekierowywania coraz większej części amerykańskiej branży finansowej do innych krajów. Chodzi nie tylko o regulacje takie jak ustawa Sarbanes-Oxley, ale także o politykę wizową utrudniającą obywatelom innych krajów podjęcie pracy lub prowadzenie biznesu w Ameryce, a także prawo podatkowe utrudniające wysyłanie amerykańskich pracowników za granicę.

Nie twierdzę, że te prawa są złe. Wiele zagranicznych firm uskarża się na rygorystyczne standardy księgowe w Nowym Jorku, w których nie ma przecież nic złego. Niestety podnosi to prawdopodobieństwo stagnacji miasta, spowodowanej przenoszeniem się branży finansowej gdzieś indziej, bądź spadającymi przychodami globalnego sektora finansowego.

Jeśli którykolwiek z tych scenariuszy się sprawdzi, Nowy Jork będzie w wielkich opałach. Pięćdziesiąt lat temu miasto było bazą dla różnorodnego przemysłu. Po latach stało się prawie tak samo wyprofilowane i nastawione na jeden biznes jak Detroit. Można to porównać do strategii Wartogłowego Wilsona, bohatera powieści Marka Twaina. „Schowaj wszystkie swoje jajka do koszyka, a potem... pilnuj koszyka”. Taka strategia może przynosić dobre dochody przez wiele lat, ale czyni cię niezwykle wrażliwym na straty jeśli cokolwiek stanie się koszykowi.

Megan McArdle jest felietonistką Bloomberg.

>>> Czytaj też: Gospodarny jak samorządowiec

ikona lupy />
Nowy Jork / ShutterStock