No dobrze, może nie wszystkie. Ale na pewno kilka. Oto one. Felieton Jeffreya Goldberga.

Której stronie konfliktu powinno się kibicować?

Wybór mamy pomiędzy faszystowskim, palącym kościoły Bractwem Muzułmańskim, a autorytarnym, knującym zamachy i mordującym cywilów egipskim wojskiem. To niestety jedyne dwie strony, które w tym sporze mają jakiekolwiek znaczenie. Można niby ratować się wymówką – skądinąd całkiem zasadną – że jest się po stronie rzeszy niewinnych Egipcjan, którzy ucierpieli w walkach. Oto prowizoryczne, ale realistyczne rozwiązanie: egipska armia ma większe szanse na to, żeby zapobiec kompletnej wojnie domowej niż Bractwo. Oczywiście najlepiej, żeby obyło się przy tym bez masowej rzezi.

Momencik. Czy dłuższe rządy egipskiego wojska i stłamszenie Bractwa nie doprowadzą przypadkiem do powstania nowego pokolenia islamskich terrorystów?

Otóż tak, to bardzo prawdopodobne. W 1966 roku Gama Abel Nasser, ówczesny władca w Egipcie, rozkazał powieszenie teologa Bractwa Muzułmańskiego Sayyida Qutba. To nie ukróciło jednak jego wpływów. Wręcz przeciwnie – stał się pośmiertnie ważnym duchowym przewodnikiem Al-Kaidy. Wojskowi siłacze, którzy rządzili Egiptem przez ostatnie 60 lat zawsze uważali, że będą w stanie siłą zapanować nad islamskimi ekstremistami, ale to się nie udało. Anwar Sadat, następca Nassera, zginął na przykład właśnie z ich rąk. Nie ma więc powodu żeby uważać, że obecny rząd wytępi islamistów – ile osób by nie zabili.

Reklama

Jak można więc sprawić, żeby generałowie przestali zabijać członków Bractwa Muzułmańskiego i przekonać ich, żeby marginalizowali islamistów w bardziej cywilizowany sposób?

Chuck Hagel, amerykański sekretarz obrony, w dniach poprzedzających brutalne stłumienie demonstracji Bractwa dzwonił do Generała Abdelfataha al-Sisiego, przywódcy egipskiej junty, siedemnaście razy. Te rozmowy nie przekonały al.-Sisiego do złagodzenia swojego stanowiska. Ale jestem przekonany, że osiemnasty telefon by podziałał.

To żart, prawda?

Tak. Administracja Baracka Obamy wciąż nie rozumie, że egipska armia jest przekonana, że jest jedyną instytucją, która powstrzymuje kraj przed wejściem w katastrofalny okres niestabilności. Seria rozmów telefonicznych nie mogła przekonać junty, że źle przeanalizowała sytuację. Eric Trager z Washington Institute for Near East Policy wyjaśnia, że armia była nawet skłonna porozumieć się z Bractwem. Obalony już teraz rząd Mohammeda Mursiego kontrolowałby sferę wewnętrzną, a armia zajmowałaby się obroną i kwestiami ekonomicznymi. Według Tragera problem polegał na tym, że Bractwo tak źle zarządzało polityką wewnętrzną, że powstał silny ruch sprzeciwiający się mu – na tyle silny, że sytuacja wymagała interwencji armii. Ta obawiała się więc prawdopodobnie, że przymierze z Bractwem będzie złym krokiem politycznym i przepisem na niestabilność, która zagrozi ich interesom.

>>> Czytaj też: UE debatuje o wspólnym stanowisku wobec Egiptu

To co mogą zrobić Stany Zjednoczone, żeby przekonać armię do znalezienia Bractwu jakiejś roli na egipskiej scenie politycznej i nie dopuszczenia do jego marginalizacji i w efekcie dalszej radykalizacji?

Przedstawiciele rządu Obamy mogliby na przykład cofnąć się w czasie do początków rządów Mursiego i przekonać go do włączenia opozycji do swojego gabinetu oraz myślenia o sobie jako o władcy wszystkich Egipcjan, a nie tylko islamistów. To pokazałoby egipskim liberałom, że Bractwu nie zależy na władzy absolutnej – to liberałowie bowiem naciskali na generałów do podejmowania działań, które skończyły się zamachem stanu. Nie ma gwarancji, że to by podziałało – Bractwo Muzułmańskie mogłoby równie dobrze być zupełnie niepodatny na naciski ze strony Białego Domu, ale taki nacisk byłby dobrym posunięciem dla rządu USA.

A co Stany mogą zrobić dzisiaj? Zawiesić pakiet pomocowy dla egipskiej armii?

Nie przychodzi mi do głowy żaden szczególnie dobry powód, dla którego mielibyśmy wciąż tę pomoc wysyłać. Dwa motywy, jakie za nią stały, to po pierwsze utrzymywanie egipskiego traktatu pokojowego z Izraelem i pomoc w walce z terroryzmem. Ale egipskie wojsko nie jest zainteresowane walką z Izraelem, za to zdaje się mieć motywację (właściwie to nawet za dużo motywacji), żeby walczyć z islamskimi terrorystami – czy to prawdziwymi, czy wyimaginowanymi. Nie potrzebuje już amerykańskiej pomocy, żeby podążać tą ścieżką. Drugim powodem jest to, że taka pomoc daje Stanom lepszą pozycję negocjacyjną – ale siedemnaście bezskutecznych rozmów telefonicznych Hagela zdaje się ten argument podważać.

Ale czy rozmowa o odcinaniu amerykańskiej pomocy nie jest w sumie bezsensowna, skoro egipska armia ma przyjaciół w świecie arabskim, którzy w razie czego nadrobią tę różnicę, i to z nawiązką?

To pod wieloma względami prawda. Kuwejt, Arabia Saudyjska i Zjednoczone Emiraty Arabskie już przyrzekły miliardy pomocy. Izrael też pewnie obiecałby pomoc, gdyby było to społecznie akceptowalne w Kairze. Większość bliskowschodnich sojuszników USA dość otwarcie wyraziła swoje poparcie dla armii. To oznacza, że arabscy monarchowie widzą w Bractwie Muzułmańskim bezpośrednie zagrożenie dla swojej władzy, a także że Izrael uważa, że egipska armia da lepszą gwarancję pokoju – i bardziej skutecznie dopilnuje spokoju na półwyspie Synaj – niż Bractwo.

I mają rację?

Tak.

Więc chcesz przez to powiedzieć, że najlepszym rozwiązaniem dla Egiptu byłoby potraktowanie Bractwa przez armię z wyczuciem, a nie brutalnie?

Bractwo stało się bardzo niepopularne, głównie dlatego, że Mursi ze świńskim uporem podejmował złe decyzje. Jego rząd i tak by upadł. Armia tchnęła życie w islamskich radykalistów w Egipcie przedwcześnie i gwałtownie interweniując w coś, co mogło się stać tak czy inaczej.

Dlaczego armia jest taka niezdarna?

Kto to wie? Ja wiem tylko, że Hosni Mubarak do późnego okresu swoich rządów zajmował się tą sprawą z większym wyczuciem niż jego następcy.

Jeffrey Goldberg jest felietonistą Bloomberga.

>>> Polecamy: Egipt: Mubarak wychodzi na wolność