To, do czego doszło w Gdańsku w sierpniu 1980 r., było początkiem końca komunizmu. Bez tego demontaż komunizmu w Europie Środkowej i Wschodniej trwałby znacznie dłużej, mógłby pociągnąć za sobą wiele ofiar. Bez Sierpnia nie byłoby upadku muru berlińskiego. Centralną postacią tych wydarzeń był Lech Wałęsa, a realną bazą, na której mogła powstać „Solidarność”, byli stoczniowcy.
„Solidarność” była wielkim ruchem społecznym, zrywem ku wolności, protestem przeciwko komunistycznej dyktaturze. Dzięki temu ruchowi Polska odzyskała pełną niezależność w roku 1989. I dopiero wtedy stała się możliwa transformacja ustrojowa.
Trzeba z naciskiem podkreślić, że największe koszty przemian ustrojowych ponieśli i nadal ponoszą ci, którzy byli siłą napędową tych przemian. Z kolei niewątpliwe korzyści z transformacji ustrojowej czerpali i nadal czerpią ci, którym się one najmniej należą, czyli dawni funkcjonariusze komunistycznego aparatu władzy. Co więcej, byłym prześladowcom powodzi się obecnie znacznie lepiej aniżeli byłym prześladowanym, chociaż wyjątki istnieją po obu stronach.
Reklama
Nasuwa się następujące pytanie: co taki stan rzeczy ma wspólnego z zasadami sprawiedliwości społecznej, o których mowa w art. 2 konstytucji. Przepis ten brzmi tak: „Rzeczpospolita Polska jest demokratycznym państwem prawnym, urzeczywistniającym zasady sprawiedliwości społecznej”. Może druga część tego przepisu, czyli wyrażenie: „urzeczywistniającym zasady sprawiedliwości społecznej” – to tylko puste hasło?
Wszyscy wiemy, że w kraju dzieje się niezbyt dobrze. Bezrobocie jest wysokie, wielu ludzi, zwłaszcza młodych, szuka pracy w krajach zachodnich. Ponad 5 milionów obywateli żyje poniżej minimum egzystencji. Najniższe wynagrodzenie nadal jest mizerne. Równocześnie wąska grupa ludzi coraz bardziej się bogaci.
Nic więc dziwnego, że obecna „Solidarność” organizuje lub współorganizuje akcje protestacyjne. Żyjemy w drapieżnym kapitalizmie. Od dyktatury komunistycznej przeszliśmy do dyktatury pieniądza, który dla wielu ludzi jest najważniejszym bóstwem.
Jeżeli można sensownie mówić o etyce wolnego rynku, to trzeba otwarcie powiedzieć, że ta „etyka” została zredukowana do następującej alternatywy: opłaca się albo nie. Wszystko, co się opłaca, jest dobre. Walka z bezrobociem również jest podporządkowana tej alternatywie. Naczelną bowiem wartością wolnego rynku jest zysk, a nie los ludzi.
Solidarność ludzi możliwa jest tak długo, jak długo nie ma między nimi sprzecznych interesów, istnieje zaś wspólny cel, który ich jednoczy. Jeśli jednak powstaną sprzeczne interesy, wówczas solidarność przemienia się w antysolidarność. Dawni przyjaciele stają się wrogami.
W roku 1980 istniał wewnętrzny wróg, czyli partia komunistyczna. Pokonanie tego wroga było wspólnym celem jednoczącym ludzi. Panujący wówczas system totalitarny opierał się na kłamstwie i przemocy. Ludzie czuli się zniewoleni i upokorzeni. W takich warunkach powstała „Solidarność”, która była organizacją masową.
Teraz Polska jest się krajem suwerennym, a gospodarka ma charakter wolnorynkowy. Dzisiaj nie mówi się o solidarności ludzi, ale o rywalizacji i konkurencji. Ładnie to brzmi, tylko że u podstaw rywalizacji i konkurencji leży często niska motywacja i perfidna taktyka. Można chyba bez przesady powiedzieć, że w obecnych warunkach solidarność ludzi nie jest zjawiskiem powszechnym. Nie widać też takiego celu, który potrafiłby zjednoczyć miliony ludzi i poderwać ich do solidarnego współdziałania. Widocznie dzisiaj nie jest to potrzebne.
W ramach tych rozważań nie można pominąć bardzo delikatnej i drażliwej sprawy. Pod koniec sierpnia 2005 r. odbyły się w Gdańsku uroczyste obchody 25. rocznicy „Solidarności”. Na tych uroczystych obchodach położyły się cieniem alternatywne obchody rocznicy Sierpnia ’80, podczas których Lech Wałęsa został ponownie oskarżony o współpracę ze Służbą Bezpieczeństwa. Uderzające jest, że nie przedstawiono dowodów. A jeżeli nie ma się niezbitych dowodów, to nie wolno wysuwać takiego oskarżenia, zwłaszcza publicznie. Gołosłowne oskarżenie o współpracę z SB kwalifikuje się jako oszczerstwo, u którego podstaw leży ohydna podłość.
Konflikt między ludźmi, którzy kiedyś stanowili czołówkę antykomunistycznej opozycji, powoduje, że postkomuniści zacierają ręce z radości i z coraz większą pewnością siebie podnoszą głowy. To pożałowania godne zjawisko występuje w całej polityce. Cynicznie i żałośnie brzmią słowa byłych aktywistów PZPR, którzy obecnie występują w roli obrońców demokracji i państwa prawa. Co więcej, mają czelność pouczać społeczeństwo, na czym polega demokracja i praworządność.
Zbrodnie komunistyczne nie zostały rozliczone. Nie chodzi o zemstę, która jest reakcją prymitywną, ale o wyjaśnienie zbrodni i sprawiedliwe ukaranie winnych.
Zabójcy Stanisława Pyjasa (Kraków 1977), Grzegorza Przemyka (Warszawa 1983) i Tadeusza Wądołowskego (Gdynia 1986) nie zostali ukarani. A podobnych przypadków było kilkadziesiąt w latach 80. Popełnione wówczas zbrodnie wołają o pomstę do nieba.
Nawet główni sprawcy stanu wojennego nie zostali ukarani. Wprawdzie Czesław Kiszczak został w styczniu 2012 r. skazany na dwa lata pozbawienia wolności z warunkowym zawieszeniem wykonania kary, ale taki wyrok ma niewiele wspólnego z wymiarem sprawiedliwości. Na początku czerwca tego roku sąd apelacyjny utrzymał w mocy decyzję sądu I instancji o zawieszeniu procesu byłego szefa MSW Czesława Kiszczaka z powodu stanu zdrowia. Prawdopodobne jest, że ani on, ani gen. Wojciech Jaruzelski nie staną już przed sądem.
Na koniec nasuwa się następujące pytanie: czy „Solidarność” walczyła o taką Polskę? Odpowiedź na to pytanie pozostawiam Czytelnikom.
ikona lupy />
Władysław Mącior emerytowany profesor Uniwersytetu Jagiellońskiego, delegat na I Krajowy Zjazd „Solidarności” / Dziennik Gazeta Prawna