Szkoły wyższe cieszą się dziś wyjątkowo złą sławą. Mimo, a może dlatego, że liczba studentów bije historyczne rekordy, mało kto docenia jeszcze dobro, jakim jest możliwość studiowania.
Słyszy się czasem, że lepiej po liceum znaleźć pracę i zdobyć fach, zamiast marnować czas i pieniądze na bezsensowne studia.
Czy te wnioski są przedwczesne? Do dokładnie odwrotnych doszedł Brink Lindsey. Wzywa on swoich kolegów liberałów, aby przyjrzeli się rosnącym nierównościom społecznym wynikającym właśnie ze zmian absolutnie pożądanych: rosnącego bogactwa i większego kapitału społecznego. Rozwijający się rynek potrzebuje dobrze wykształconych osób, a ich podaż nie jest w stanie dogonić popytu. Studiujących w USA mężczyzn jest od końca lat 70. tyle samo, a za cały wzrost odpowiadają kobiety. To sprawia, że absolwenci uczelni odlatują na drabinie społecznej w górę, a zamożność tych, którzy nie skończyli studiów, powoli za nimi drepce. Ot, niby pożądana zmiana, ale statystyki nierówności w Stanach Zjednoczonych przyprawiają już o szybsze bicie serca... przynajmniej klasę polityczną i lewicowych intelektualistów.
Liberałowie nie zawracają sobie głowy nic nieznaczącymi statystykami o nierówności społecznej, prawda? A nie. Brink Lindsey uczula liberałów, że ten mechanizm nie ma wiele wspólnego z rynkową zasadą „jak sobie pościelesz, tak się wyśpisz”. Głównym czynnikiem decydującym o skończeniu studiów nie są wcale determinacja i wysiłek studenta, a jego pochodzenie. 37 proc. dzieci urodzonych pomiędzy 1956 a 1958 r. w rodzinach, w których rodzice mieli wyższe wykształcenie, samo zdobywało dyplom uczelni. Pomiędzy 1979 a 1982 dyplom zdobywało już 53 proc. dzieci wykształconych rodziców. Dla dzieci rodziców bez studiów wyższych odsetek ten wynosił odpowiednio 8 proc. i 6 proc.
Liberalizm ma istotny sens, kiedy reprezentuje niebogate masy pragnące awansu. Świat, w którym klucz do sukcesu zależy od przynależności do odpowiedniej rodziny, daleko odbiega od tego wymarzonego przez liberałów.
Reklama