Zbliża się 25-lecie gospodarki rynkowej (czy raczej początków wprowadzenia w Polsce jej podstawowych zasad) i dopiero teraz widać wyraźnie, jakie spustoszenie w głowach polskich elit kształconych w PRL zrobił czas realnego socjalizmu – niezależnie od tego, czy ktoś był związany z komunistycznym establishmentem, czy aktywnie walczył z nim w opozycji.

Po nacjonalizacji, po wygraniu „bitwy o handel” przyszedł czas na takie przeprogramowanie studiów uniwersyteckich i zmiany organizacyjne na uczelniach, by ich absolwenci stali się trwale zakodowanymi Tuwimowskimi strasznymi mieszczanami, którzy „widzą wszystko oddzielnie”. I się udało…

Poza mury uniwersytetu wyrzucono fakultety ekonomiczne – a po co wytresowani tam ekonomiści mieliby rozumieć, co to jest prawo cywilne, stanowiące formę normalnej gospodarki. Dla gospodarki socjalistycznej nie potrzeba było ram prawa. Miałoby hamować parowóz dziejów?

Jeszcze przed wojną funkcjonowały na uniwersytetach wydziały prawno-ekonomiczne. Teraz nawet powoli wraca się do tej idei, bo cóż po prawniku, który nie ma pojęcia o realiach gospodarki, i po ekonomiście, który nie wie nic o istocie zobowiązania. Ale nadal mnożą się nam tzw. uniwersytety przymiotnikowe, które są wręcz zaprzeczeniem idei uniwersytetu, ale nikomu to nie przeszkadza, a już najmniej samym profesorom.

Trudno oprzeć się wrażeniu, że zabrnęliśmy w ślepą uliczkę – nie tylko wtedy, kiedy patrzymy na skład osobowy komisji smoleńskiej upstrzonej profesorami, w której chyba nie przypadkiem nie ma ani jednego lotnika. Również wtedy, gdy widzimy, że w Radzie Gospodarczej przy premierze nie ma ani jednego prawnika. To pozwala zrozumieć, dlaczego w uwagach do projektu zmian w systemie emerytalnym mógł się znaleźć taki passus: „Z ekonomicznego punktu widzenia cała składka trafiająca do publicznego systemu emerytalnego (dziś 19,52 proc.) stanowi i zawsze stanowiła rodzaj podatku”.

Reklama

Autorzy tej kuriozalnej definicji nie zaglądali chyba ani do konstytucji, ani do ustawy o finansach publicznych z 2009 r., gdzie jak wół stoi (art. 5 ust. 2), że daniny publiczne dzielą się na podatki, składki, opłaty, wpłaty z zysków przedsiębiorstw państwowych i jednoosobowych spółek Skarbu Państwa, których obowiązek ponoszenia na rzecz państwa, jednostek samorządu terytorialnego, państwowych funduszy celowych oraz innych jednostek sektora finansów publicznych wynika z odrębnych ustaw.
Jak ktoś, kto ma elementarne pojęcie o finansach publicznych, może nie odróżniać podatków od składek odprowadzanych do prywatnoprawnych otwartych funduszy emerytalnych? Da się oczywiście zrozumieć, po co ten zabieg z zakwalifikowaniem składek emerytalnych do podatków. W ten sposób państwo uzyskiwałoby niejako moralny tytuł do dysponowania składką na cele emerytalne – tak jak dochodem z podatków. To było możliwe w PRL i wtedy często budżet państwa sięgał do gromadzonych w ZUS składek. Czasy się jednak zmieniły i teraz podatek to podatek, z którym politycy na dobrą sprawę mogą robić, co im się żywnie podoba, a składka na rzecz państwowych funduszy celowych to składka na rzecz państwowych funduszy celowych, i kropka. Podatki są od wszystkiego – składka emerytalna tylko od wynagrodzeń, chronionych konstytucyjnie. Ona musi trafić do takiego funduszu zgodnie z jej przeznaczeniem. Jeśli przed 15 laty parlament powołał otwarte fundusze emerytalne, nadał im charakter prywatnoprawny i określił, jaka część składki emerytalnej będzie tam kierowana, po to, by dorobić do przymusowo ściągniętego kapitału jeszcze trochę na rynku – ma to dziś swoje poważne konsekwencje. Część repartycyjna składki trafia do FUS, a kapitałowa do OFE i ani sekundy nie jest w FUS. Swoją drogą warto przypomnieć, że OFE zarobiły dla swoich członków na rynku, obracając ich składkami, dodatkowo 80 mld zł.

Dla rady dziedziczenie składki to tylko zabieg techniczny, który był zachętą do przystępowania do OFE. Czyli przynętą, by wprowadzić ludzi do pułapki? Nikt nie wytłumaczył radzie, jakie to rodzi konstytucyjne konsekwencje? Nie dało się choćby po cichu zapytać o to jakiegoś pierwszego lepszego konstytucjonalisty średnio zorientowanego w orzecznictwie TK?

W rzeczywistości to pobranie składki przez ZUS jest zabiegiem technicznym, bo w przeciwnym wypadku za przekierowanie do OFE jej części ZUS nie pobierałby wynagrodzenia – a pobiera, i to spore: 0,8 proc. składki. Czy można sobie wyobrazić pobieranie opłaty od ściągniętego i następnie transferowanego podatku? FUS nie powierza części składki OFE na swoje ryzyko, ale po prostu przekierowuje ją do OFE zgodnie z ustawą. Ryzyko za tę część składki przejmuje w imieniu ubezpieczonych pracowników, w wyniku umownego indywidualnego wobec nich zobowiązania, PTE zarządzające OFE. A gdyby ZUS powierzał OFE jakieś kapitały, to chyba by za to coś płacił, a nie odwrotnie…

Te oczywiste oczywistości dostrzegły już profesjonalne służby rządowe, takie jak Prokuratoria Generalna, Urząd Komisji Nadzoru Finansowego, Rządowe Centrum Legislacji i wiele innych rządowych instytucji zatrudniających specjalistów, którzy mają na dodatek odwagę głośno to wypowiedzieć, narażając się politykom, co jest na taką skalę ewenementem. Podatku od składki nie potrafią jednak odróżnić utytułowane głowy z konsultacyjnej Rady Gospodarczej przy premierze.

Trawestując to, co napisał Trybunał Konstytucyjny w jednym ze swoich słynnych orzeczeń w odniesieniu do Sejmu, można dziś powiedzieć: rząd może wiele – ale nie może wszystkiego.