Największy niepokój budzą Chiny, Argentyna, Turcja i Republika Południowej Afryki (CATS). Choć mówiło się o tym od pewnego czasu, na giełdach panował niczym niezmącony optymizm. Wygląda na to, że nadszedł czas na chwilę strachu.

Lista krajów poważnie zagrożonych kryzysem jest o wiele dłuższa, niż wymieniona czwórka. Można na nią śmiało wpisać sporą część przedstawicieli emerging markets, między innymi Brazylię, Tajlandię, Indonezję, Rosję, Ukrainę. Wiele z nich ma już liczne kryzysowe doświadczenia, których skutki odczuwalne były na globalnym rynku finansowym. Tym razem sytuacja jest o tyle bardziej niebezpieczna, że ogniska zapalne pojawiły się jednocześnie w wielu regionach, łatwo więc mogą zainfekować nie tylko sąsiadów, ale i szersze otoczenie.

Skalę zagrożenia widać po reakcji rynków na ostatnie wydarzenia w Argentynie. Choć skala zagrożenia nie wydaje się zbyt wielka, podobnie jak realne jego konsekwencje dla globalnej gospodarki i finansów, przez giełdy przetoczyła się fala panicznej wyprzedaży akcji, mocny wstrząs przeżyły rynki walutowe, kapitał błyskawicznie skierował się ku tradycyjnym bezpiecznym przystaniom, przypominając sobie nie tylko o euro dolarze i franku szwajcarskim oraz najpewniejszych obligacjach, ale sięgnął także po tak bardzo sponiewierane ostatnio złoto. To zaś oznacza, że inwestorzy zaczęli sytuację oceniać jak bardziej poważną. Być może to efekt zimnego prysznica, po okresie nadmiernego optymizmu i nieustającej hossy na giełdach najbardziej rozwiniętych państw, nieuzasadnionego ani sytuacją makroekonomiczną, ani wynikami spółek.

>>> Polecamy: W 2014 r. Polska wyróżni się na tle rynków wschodzących

Reklama

Bardziej prawdopodobny jednak wydaje się scenariusz, zakładający poważniejsze kłopoty. Wydarzenia w Argentynie spowodowały jedynie, że zagrożenia widoczne już od pewnego czasu, zostały bardzo wyraźnie dostrzeżone. Na rynkach zapaliło się czerwone światełko. Do tej pory sądzono, że kryzys dotyczy tylko kilku walut emerging markets, które sypały się już od dłuższego czasu. W rzeczywistości jednak mamy do czynienia nie tylko z rynkowymi konsekwencjami przepływu kapitałów, sprowokowanego głównie przez politykę Fed, ale także przekładaniem się ich na finanse najbardziej wrażliwych państw oraz na ich gospodarkę. Do tego dochodzą jeszcze zawirowania polityczne, jak na przykład w Turcji, na Ukrainie, czy w Tajlandii. Tak splot niekorzystnych czynników, występujących w niemal wszystkich regionach świata, nie wróży niczego dobrego. Tym bardziej, że wciąż trudno mówić, że największe potęgi, czyli strefa euro, Stany Zjednoczone i Japonia, uporały się już ze swoimi problemami. W Europie straszy deflacja, w USA lada moment nastąpi kolejna odsłona dyskusji o limicie zadłużenia, a Japonia może wkrótce uodpornić się na monetarną i fiskalną stymulację lub zacząć odczuwać ich negatywne konsekwencje.

Biorąc pod lupę poszczególne regiony, w których ogniska zapalne są już widoczne, otrzymamy obraz niezbyt optymistyczny. Co prawda kryzys turecki nie grozi rozprzestrzenieniem się na inne kraje bałkańskie, ale z pewnością im nie pomoże. Bułgaria i Rumunia dopiero wychodzą z zapaści. Wpisuje się on zaś bardziej w dynamiczny pejzaż tego co dzieje się w krajach islamskich i Bliskiego Wschodu oraz Afryki, między innymi głośnej niedawno Syrii oraz mogące powrócić echa nieco wcześniejszej „arabskiej wiosny”. W coraz poważniejszych kłopotach jest Rosja, za słabnącą, opartą na taniejących surowcach gospodarką i zaniedbanymi finansami. A w bezpośrednim jej sąsiedztwie wrząca Ukraina i Białoruś, od lat borykająca się i z gospodarką i systemem finansowym. Jeszcze szybciej kryzys może rozprzestrzenić się w Ameryce Południowej. Możemy tam mieć do czynienia z sytuacją odwrotną niż ta sprzed kilkunastu lat. Wówczas perturbacje w Brazylii były jednym z głównych powodów kłopotów i w efekcie bankructwa Argentyny. Obecnie to Argentyna może zainfekować i tak już mocno osłabioną Brazylię. W podobnej jak Argentyna sytuacji znajduje się Wenezuela, a w regonie słabeuszy nie brakuje. W uzależnionym od surowców Chile w pierwszym półroczu 2013 r. tempo wzrostu gospodarczego sięgało 0,3-0,8 proc., zwiększając dynamikę do 1,3 proc. w trzecim kwartale.

Na zagrożenia dla Republiki Południowej Afryki, Australii i Nowej Zelandii wskazuje nie tylko potężne osłabienie walut tych krajów, spowodowane wycofywaniem z nich kapitałów, wraz z zakończeniem ilościowego luzowania polityki pieniężnej, ale także utrzymujące się osłabienie ich gospodarek oraz utrzymujący się czterech lat wysoki, sięgający 5,1-6,9 proc. deficyt budżetowy w RPA, nieco tylko mniejszy, sięgający 3-4,3 proc. w Australii i dynamicznie zmieniający się od 2 do 9 proc. w Nowej Zelandii. Na szczęście cała trójka charakteryzuje się niskim poziomem zadłużenia finansów publicznych.

>>> Czytaj też: Goldman Sachs: Światowa gospodarka będzie przyspieszać

W Azji za najbardziej zagrożone uznaje się Indonezję, której waluta mocno ucierpiała wskutek polityki Fed oraz Tajlandię, gdzie trwa kryzys polityczny. Na tym kontynencie najbardziej istotna jest jednak sytuacja w Chinach. Do dynamiki wzrostu tamtejszej gospodarki sięgającego nieco ponad 7 proc. inwestorzy już zdążyli się przyzwyczaić. Nie ma więc nadziei, by mocniej dokładała się ona do globalnego wzrostu oraz poprawy koniunktury na rynkach surowcowych. Tym bardziej, że prognozy na najbliższą przyszłość nie są optymistyczne. Ekonomiści ankietowani przez agencję Reuter’s przewidują, że w tym roku chiński PKB zwiększy się o 7,4 proc., a w 2015 r. o 7,2 proc. Podkreślają przy tym, że to najwolniejsze tempo od prawie 25 lat. Wciąż realne jest ryzyko poważniejszego spowolnienia, co sygnalizuje najnowszy odczyt wskaźnika aktywności w przemyśle. Znalazł się on w styczniu poniżej 50 punktów, co oznacza kurczenie się gospodarki. Rynki mogą więc obawiać się scenariusza twardego lądowania. Powodem do zmartwień jest nie tylko kondycja gospodarki i przemysłu. Zagrożenia są znacznie bardziej poważne. Chiński deficyt budżetowy od kilku lat utrzymuje się na bezpiecznym poziomie 1,2-2,8 proc., jednak nie brakuje napięć na rynku finansowym. Przed kilkoma dniami Ludowy Bank Chin zmuszony był zasilić go sporym zastrzykiem pieniądza, by uniknąć skokowego wzrostu rynkowych stóp procentowych. Nie jest to przypadek odosobniony. W ciągu ostatnich miesięcy chiński bank centralny takich operacji dokonywał już kilka razy. W czerwcu ubiegłego roku oprocentowanie pożyczek chwilowo przekroczyło poziom dwucyfrowy. Widać więc, że mamy do czynienia z poważnymi napięciami, które mogą zakończyć się poważnym kryzysem. Trudno się spodziewać, że ograniczy się on tylko do kwestii wewnętrznych Chin. Jeśli dodać do tego zagrożenia związane z napompowanym rynkiem nieruchomości oraz gigantycznym zadłużeniem samorządów lokalnych, ryzyko jest coraz większe. Skala problemów może być skrywana przez chińskie władze, jednak tym bardziej nerwowe mogą być reakcje rynków na najmniejsze oznaki realizacji czarnego scenariusza. Jednym z serii takich sygnałów jest informacja sprzed kilku dni o niewypłacalności jednego z funduszy, oferowanych inwestorom przez największy chiński bank Industrial Commercial Bank of China. Utrata przez inwestorów około pół miliarda dolarów może doprowadzić do kryzysu zaufania do instytucji finansowych i wycofywania oszczędności. Trzeba też pamiętać, że Chiny to kraj potężnych korporacji, których efektywność, kondycja finansowa oraz stan zadłużenia mogą budzić obawy.

Zachowanie giełd krajów najbardziej rozwiniętych wskazywało na nadmierny optymizm inwestorów, którzy zdawali się nie dostrzegać tego, co dzieje się na świecie. Nawet jeśli czarny scenariusz się nie zmaterializuje, powrót do rzeczywistości może skutkować poważniejszą korektą na głównych rynkach. Zachodni analitycy od dawna podkreślali, że tak duże dysproporcje między dynamiką indeksów emerging markets i rynków rozwiniętych nie mogą utrzymać się na dłuższą metę. Wszystko wskazuje na to, że zmniejszenie jej skali nastąpi raczej wskutek ruchu w dół głównych indeksów światowych, niż poprzez skok wskaźników na parkietach krajów rozwijających się.