Kredytowy szał dał znać o sobie i w innych krajach – bo dostęp do niedrogiego kapitału był powszechny. W Polsce doszła do tego poprawa sytuacji ekonomicznej i ogromne potrzeby mieszkaniowe. Nic dziwnego, że nasz rynek eksplodował (ceny mieszkań też).

Pod pewnym względem kryzys był dla nas… błogosławieństwem: zawczasu przypomniał, że musi istnieć rozsądny związek między kwotą kredytu a wartością zabezpieczenia (mieszkania) czy też między rozmiarem odsetek i rat a wielkością dochodów dłużnika. A także, że istnieje coś takiego, jak ryzyko kursowe (gdy zaciągamy zobowiązania w innej walucie niż złoty). Przyjdzie też pora na lekcję o ryzyku stóp procentowych: dlaczego przez następne 20–30 lat świat miałby się martwić bardziej deflacją niż wysoką inflacją?

KNF zareagowała, wprowadzając rozmaite wymogi i przykręcając kurek z kredytami hipotecznymi. Nie chodzi o to, by ich nie było, ale by były spłacane, także w cięższych czasach. I żeby nie zagrażały systemowi finansowemu. Stąd wzięła się też zasada, że kredyty na dziesiątki lat nie powinny być finansowane kapitałem, który jest użyczany bankom na chwilę. „Zgranie w czasie” to warunek stabilnej działalności kredytodawców. To wszystko, oczywiście, nie pomaga rynkowi kredytów hipotecznych. Ale bezpieczeństwo ma swoją cenę.

>>> Polecamy: Co dziesiąty Polak ma kredyt hipoteczny

Reklama