Dane za miniony rok nie napawają optymizmem. Średnio na jeden przetarg przypada 2,96 oferty. Jednak gdy odliczy się te, które z różnych powodów są odrzucane, to okazuje się, że na końcu urzędnik wybiera statystycznie z 1,24 oferty. A w przypadku zamówień na dostawy wskaźnik spada do 0,93. Widać więc jak na dłoni, że mimo niełatwej sytuacji gospodarczej firmy nadal nie są zainteresowane walką o zamówienia publiczne. – Nie ma im się co dziwić. Przy takich wymaganiach, jakie stawiają polscy zamawiający, każdy przedsiębiorca, który ma wybór, woli omijać ten rynek – mówi Artur Wawryło, ekspert Centrum Obsługi Zamówień Publicznych.
– Nawet w przypadku zamówień o niższej wartości, gdzie nie trzeba wymagać wszystkich dokumentów na potwierdzenie, że spełnia się warunki przetargu, zamawiający i tak żądają kompletu zaświadczeń – dodaje.
Jest jednak szansa na zmianę. Nowa dyrektywa w sprawie zamówień publicznych zmienia sposób organizowania przetargów. Firmy na pierwszym etapie nie będą już musiały donosić sterty niepotrzebnych nikomu zaświadczeń. – Prekwalifikacja ma się odbywać na podstawie oświadczeń własnych wykonawcy o spełnianiu warunków. Faktyczne dowody będą przedstawiane przed samym udzieleniem zamówienia i tylko przez oferenta, z którym ma być zawarta umowa – wyjaśnia nowe zasady Aldona Kowalczyk, radca prawny z kancelarii Dentons. Termin na wdrożenie nowej dyrektywy upływa w kwietniu 2016 r.
Jeśli chodzi o poziom konkurencyjności przetargów, wleczemy się w unijnym ogonie. Ostatni dostępny raport Komisji Europejskiej z 2011 r. pokazywał, że w najlepszej pod tym względem Hiszpanii średnia ofert wynosiła 8,8, a w Niemczech – 7,6.
Reklama
Zmowy wykonawców, korupcja, ceny wyższe niż rynkowe. Oto mały poradnik ustawiania przetargów