Przecież ma etat i wszystkie związane z tym przywileje – minimalną pensję, płatne urlopy i zwolnienia, długie okresy wypowiedzenia, ograniczony czas pracy. Na papierze. W praktyce może bowiem co najwyżej pomachać kodeksem pracy przed oczami pracodawcy, który i tak zorganizuje mu zadania tak jak będzie chciał. Bo który zatrudniony, jeśli nie chce stracić etatu, wytknie firmie naruszenie przepisów?

Słodka zemsta dokonywała się do tej pory w sądzie pracy. Gdy firma zwolniła pracownika, ten – nie mając nic już nic do stracenia – przypominał sobie wszystkie nieprawidłowości i składał pozwy o odszkodowanie, zaległe wynagrodzenie, wypłatę premii, itp. Ten bat miał dwa końce. Jeśli orzeczenie zapadało szybko pracodawca nie musiał wydawać fortuny na prawników i szybko też wiedział, czy złamał prawo, czy też nie.

Na wydłużeniu czasu postępowań – co wskazują dane statystyczne – tracą więc i pracownicy, i pracodawcy. Z tego też powodu kodeks pracy staje się powoli kolejnym papierowym dokumentem, którego wytyczne są trudne do wyegzekwowania, a więc tak wpływa na rzeczywistość, jak unijne przepisy o krzywiźnie banana. Niedługo trzeba będzie więc pisać o rzeszach samozatrudnionych i zatrudnionych na śmieciowych umowach, którzy nie wiedzieć czemu, marzą o etatach.