Ile państwa w państwie, ile fikcji w prywatyzacji, ile biznesu, a ile polityki w firmach z udziałem Skarbu Państwa? – chciałoby się zapytać, kiedy słyszy się, że resort skarbu zabiera się do mobilizowania narodowych, choć częściowo sprywatyzowanych, czempionów do wspólnego działania.

Koncepcja, żeby potężne firmy robiły wspólnie interesy, ma oczywiście sens. Pod ideą, że narodowy majątek trzeba wykorzystywać optymalnie, każdy chyba podpisze się obydwiema rękami. Ale czy musi się to odbywać pod ministerialnymi auspicjami, to już musi budzić wątpliwości.

Ileż emocji i – delikatnie rzecz ujmując – nieoficjalnych wątpliwości menedżerów wysokiego szczebla w różnych potężnych spółkach, w których udziały ma Skarb Państwa, budziły niedawne projekty dotyczące współpracy przy poszukiwaniu gazu w pokładach łupków czy przy inwestycjach energetycznych. Zdarzały się spektakularne dymisje. Ale właściciel – jak to właściciel – ma swoje prawa i plany zwykle realizuje. Zrobi, co zechce, weźmie tyle dywidendy, ile potrzebuje, postawi do pionu management, który wszak jest na jego, państwowym garnuszku.

Poniekąd udało się państwu zjeść ciastko i mieć ciastko, bo prywatyzacja miała uwolnić biznes od państwowych wpływów i sprawić, że będzie zarządzany absolutnie efektywnie, przez wybitnych menedżerów. Tymczasem okazuje się, że ci menedżerowie cały czas muszą słuchać podpowiedzi światłych urzędników i realizować politykę, która niekoniecznie musi być zgodna z interesem pozostałych akcjonariuszy.

Może jednak lepiej byłoby, żeby Orlen, KGHM, PGE robiły biznes na tym, na czym się znają najlepiej i nie służyły za finansową straż pożarną wszędzie, gdzie urzędnicy postanowią ugasić pożar. Bolesny upadek dalekowschodnich czeboli, zajmujących się wszystkim, to nauka, którą trzeba mieć w pamięci.

Reklama