W jaki sposób kraj, w którym miejscowym eksporterom bardziej opłaca się przewozić towary do portów na północy Europy i stamtąd je wysyłać w świat, niż robić to z rodzimych portów, a zatory płatnicze są dwa razy dłuższe od średniej w Unii Europejskiej, trafił na szóste miejsce wśród największych gospodarek świata, na długo chyba pozostanie zagadką dla historyków ekonomii. Wszystko wskazuje jednak, że w pierwszej dziesiątce długo już nie zabawi.

Od co najmniej 20 lat każdy włoski rząd powtarza, że kraj potrzebuje gruntownych reform instytucjonalnych, obiecuje, że je przeprowadzi, po czym sprawa grzęźnie gdzieś na drodze pomiędzy jedną a drugą izbą parlamentu. Nadzieją na zmianę tej sytuacji miał być Matteo Renzi, który na tle nieco geriatrycznych włoskich polityków wyróżniał się nie tylko młodym wiekiem, ale i reformatorskim zapałem. Niestety starczyło mu go tylko do jednej sprawy, czyli reformy konstytucyjnej. W gospodarce optymistycznie założył, że będzie ona rosła sama z siebie, a wtedy znajdą się pieniądze na reformy.

Tymczasem gospodarka bez reform wcale rosnąć nie chce i wcale nie wygląda, by w najbliższym czasie się to zmieniło, a włoskie perspektywy wyglądają dziś gorzej niż portugalskie, hiszpańskie czy nawet greckie. Renzi ma jeszcze sporo czasu, by poprawić swoje dotychczasowe dokonania – i miejmy nadzieję, że to zrobi, bo włoski problem nie jest tylko problemem Włoch. Są one wciąż na tyle dużą gospodarką, by z powrotem ściągnąć niepokój do całej strefy euro.

>>> Czytaj również: Polska trzecią najszybciej rosnącą gospodarką Europy. Zobacz dane o PKB w UE

Reklama