Teraz też niby się nie handluje w te dni, ale prawo, które działa od 2007 r., ma tyle wyjątków, że w zasadzie jest puste. Jedyne placówki, które go bezwzględnie przestrzegają, to sklepy wielkopowierzchniowe. Pewnie dlatego że inspekcja pracy jest na nie cięta po tych doniesieniach o ekspedientkach siedzących całymi dniami w pampersach (nowa legenda miejska) i sieć, która odważyłaby się złamać zakaz handlu w święta, nie wypłaciłaby się z kar. Ale reszta ma je w nosie. Małe sklepiki są otwarte świątek – piątek, nie tylko właściciele stoją wtedy za ladą, a inspektorzy PIP przymykają oczy, bo wiedzą, że mały musi nadgonić utarg, kiedy pobliska „biedra” nie działa. W najlepsze idzie też handel w kwiaciarniach, cukierniach i oczywiście w sklepach stacji benzynowych.

Nie dlatego że im wolno, ale dlatego że wszyscy nauczyli się przymykać na to oczy. Może i rozsądnie, tylko po co komu głupie, nieprzestrzegane ani przez obywateli, ani przez kontrolerów, prawo? Są setki podobnych przykładów, ja podam tylko jeden, o którym dziś piszemy w DGP: otóż zgodnie z ustawą o systemie oświaty w I klasach (docelowo także w II i III) nie może być więcej niż 25 uczniów. I co z tego, jak samorządy nie mają zamiaru się do tego stosować, gdyż uważają, że przepis jest głupi. Hm, jakby to powiedzieć, żeby brzydko się nie wyrazić. Ja proponuję zrobienie rankingu pt. najbardziej absurdalne przepisy, których i tak nikt nie przestrzega. Czekam na e-maile od państwa.