Kiedy Donald Tusk ogłosił, że celem jego rządu jest zdjęcie części stale rosnących obciążeń finansowych z polskich rodzin i objęcie systemem darmowych książek do szkoły dzieci z podstawówek, poniosły się kpiny i sarkanie. Premier znowu obiecuje, a wyjdzie z tego tyle co zwykle, czyli niewiele. Niestety – udało się, podręcznik wszedł do pierwszych klas i na pewno polskim budżetom domowym nie zaszkodził.

Jednak jeszcze zanim wszedł, nauczyciele kwestionowali z automatu sensowność tego rozwiązania, sugerując, że książka na pewno będzie do bani, bez wątpienia znacznie gorsza od tych, z których uczą.

Kurz opadł, ale dzisiaj wciąż mamy fajerwerki niedowierzania. Dochodzi nawet do tego, że pedagodzy, ufni głównie we własną empirię, wolą pod stołem uczyć ze sprawdzonych elementarzy, niż ze zwykłą życzliwością spojrzeć na to, co dostali.

Trudno powiedzieć, która podstawa jest lepsza – rządowa czy nauczycielska. Ale na myśl przychodzi mi „ulubiona” pani od polskiego, która zwykła mawiać do mojego kolegi: „stawiam ci trójkę, ale to bardzo dobra ocena. Na czwórkę to umiem ja, a to już celująco. A na piątkę to tylko Pan Bóg, więc nie łudź się, że mu dorównasz”. Wtedy przestałem się łudzić, że nauczyciel ma zawsze rację.

Reklama

>>> Polecamy: Mój rok z Twitterem - felieton Rafała Wosia