Zacząłem się zastanawiać, czy ta dwójka polityków zdaje sobie sprawę, że to na nich spoczywa odpowiedzialność za brak rozwiązania kwestii reprywatyzacji, a więc absolutnie najbardziej kluczowego ze wszystkich problemów trapiących dziś Warszawę.

Bo gdyby tak liczyć arytmetycznie, to pięć lat Święcickiego (1994-1999) i osiem Gronkiewicz-Wlatz (2006-2014) to ponad połowa całego 25-lecia III RP. Święcickiego można jeszcze jakoś wytłumaczyć. W swoich obozach politycznych (PZPR, UD, UW, PO) nigdy nie był postacią pierwszoplanową. No i w czasie jego warszawskiej prezydentury w Sejmie faktycznie urodziła się najbardziej zaawansowana próba uregulowania kwestii reprywatyzacji (zawetowana przez Aleksandra Kwaśniewskiego). Niemocy Gronkiewicz-Waltz nie tłumaczy już jednak nic. Warszawą rządzi od roku 2006. Od 2007 partia, której popularna HGW jest wiceprzewodniczącą ma premiera. Od roku 2010 również prezydenta RP.

A warszawskie kwestie własnościowe pozostają niezałatwione. Przy czym niezałatwione to jest eufemizm. Bo w polityce jest zazwyczaj niestety tak, że jak coś jest niezałatwione to bynajmniej nie czeka sobie spokojnie na lepsze czasy. Reprywatyzacja załatwia się sama. I to w sposób najgorszy z możliwych, bo w zgodzie z prawem dżungli. Ponieważ nie ma jednej ustawy, to są roszczenia. Najczęściej formułowane nie tyle przez samych przedwojennych właścicieli (albo ich spadkobierców), co przez firmy trudniące się ich. Sądy najczęściej przyznają rację tym ostatnim. Efekt jest taki, że stare krzywdy zostają rzekomo naprawione przez tworzenie krzywd nowych.

Kapituluje interes publiczny, bo szkoły i przedszkola tracą boiska. Rozpalane są konflikty społeczne i klasowe, gdy miejscy lokatorzy socjalni z dnia na dzień stają oko w oko z nowymi prywatnymi właścicielami, w których interesie jest to, by się ich jak najszybciej pozbyć. Nie mówiąc już o względach urbanistycznych i estetycznych, kiedy na odzyskanych skrawkach działek rosną plomby gwałcące dobrostan obecnych mieszkańców. A ponad wszystko panuje stan totalnego zawieszenia. Miasto nie wie właściwie co jest jego, a co nie jest. I jak w tych warunkach mówić o jakiejś sensownej strategii rozwoju Warszawy?

Reklama

Nie jestem zwolennikiem wieszania psów na politykach. Przeciwnie – uważam, że ich rola jest w demokratycznym kraju absolutnie kluczowa. Bo po to właśnie ich mamy, żeby takie fundamentalne kwestie załatwiali. I nie przekonuje mnie twierdzenie, że kwestie własnościowe w Warszawie to węzeł gordyjski. Wydawać unijne pieniądze albo budować metro i stadiony potrafi każdy. Doświadczony fachowiec-urzędnik w roli prezydenta miasta pewnie nawet zrobiłby to lepiej. My zdecydowaliśmy się jednak mieć na poziomie lokalnym polityków, by realizowali zadania polityczne. A więc umieli gordyjskie węzły przecinać albo rozplątywać.

Jak to zrobić? Dla Warszawy to jest bardzo proste. Reprywatyzacja albo śmierć. A reprywatyzacja (z wyłączeniem gruntów użyteczności publicznej) za symbolicznym (względy budżetowe) zadośćuczynieniem. Dlaczego? Bo starych krzywd z epoki Bieruta nie wolno naprawiać nowymi krzywdami. Niech to się wreszcie przebije do głów decydentów odpowiedzialnych za losy polskiej stolicy! Jeśli tego nie potrafią zrobić to znaczy, że ta cała zabawa w politykę na poziomie lokalnym to jakieś niepotrzebne zawracanie głowy.

>>> Czytaj też: Recenzenci... ostrzej poproszę - felieton Rafała Wosia