Czy zwycięstwo republikanów w wyborach do Kongresu i realna szansa na przejęcie przez nich za dwa lata prezydentury są z polskiego punktu widzenia korzystne?

Jeszcze niedawno odpowiedź była prosta. I nie trzeba nawet sięgać do zimnowojennych czasów Ronalda Reagana. Gdy w kampanii w 2008 r. Barack Obama obiecywał pokój na świecie i rozbrojenie atomowe, John McCain przestrzegał, że KGB-iści na Kremlu próbują odbudować imperium. Cztery lata później kolejny republikański rywal Obamy Mitt Romney mówił, że największym wrogiem Ameryki nie są żadne Chiny, lecz stara (niedobra) Rosja. Gdyby w Białym Domu urzędował teraz republikański prezydent, KGB-ista Putin zapewne nie podgryzałby Ukrainy, a przynajmniej jeszcze raz przeliczyłby bilans zysków i strat.

W czym zatem problem z republikanami? Ano w tym, że sami dokładnie nie wiedzą, jaką politykę zagraniczną prowadzić. Czy Stany Zjednoczone powinny być światowym policjantem, czy też lepiej okopać się na własnym podwórku i zająć się wewnętrznymi sprawami kraju. Oczywiście to drugie rozwiązanie byłoby bez porównania gorsze niż niezdecydowana polityka Obamy. Na szczęście ubocznym skutkiem ukraińskiej awantury Putina jest rosnące wśród republikanów przekonanie do opcji pierwszej. Lepszej.