Przeprowadzona przez Pew analiza sprawozdań finansowych największych miast za rok 2012 pokazuje, że wychodzenie z kryzysu na poziomie samorządowym odbywa się znacznie wolniej niż w skali całego kraju, poza tym jest bardzo nierównomierne. W badanej trzydziestce jest kilka ośrodków radzących sobie bardzo dobrze, ale też porównywalna liczba takich, których sytuacja finansowa dramatycznie się pogorszyła. – Miasta nie wyszły jeszcze na prostą. Pomimo trwającego w kraju ożywienia gospodarczego władze wielu z nich nadal mają poważne kłopoty finansowe – podkreślała podczas prezentacji raportu jedna z jego autorek Mary Murphy.

Tylko dziewięć uczestniczących w badaniu lokalnych ośrodków miało w 2012 r. wyższe – uwzględniając inflację – dochody niż w przedkryzysowym szczycie, w przypadku jednego one się nie zmieniły, natomiast aż w 20 realne dochody spadły. Przy czym tylko stołeczny Waszyngton odnotował ponad 10-procentowy wzrost, a kilkunastoprocentowe spadki ujawniono w 10 miastach. Najgorsza sytuacja jest w stolicy amerykańskiego przemysłu samochodowego, czyli Detroit, oraz w Riverside w Kalifornii, których władze dysponują dziś budżetami o jedną czwartą mniejszymi niż przed recesją.

>>> Czytaj też: Le Monde Diplomatique o wielkim skoku na kasę. Ciemne strony traktatu o wolnym handlu

Na dodatek nie jest tak, że dochody miast bardzo powoli, ale systematycznie rosną, tylko jeszcze nie zdążyły wrócić do przedkryzysowego poziomu – w 18 spośród 30 badanych w 2012 r. one zmniejszyły się w porównaniu z poprzednim rokiem.

Reklama

Przyczyną tej sytuacji jest obniżka wpływów z podatku od nieruchomości oraz zmniejszone środki otrzymywane przez władze miejskie z budżetów stanowych i federalnych, czyli dwóch głównych źródeł dochodu większości z nich. Tylko pomiędzy 2011 a 2012 r. dochody w obu kategoriach spadły średnio po 4 proc. Co gorsza, liczba miast, w których te dochody lecą w dół, jest teraz większa niż w początkowej fazie kryzysu, czyli okresie 2008–2009.

Ma to jednak swoje wyjaśnienie. Zmiany cen na rynku nieruchomości przekładają się na wartość uzyskiwanego z tego tytułu podatku z 18-, a nawet 24-miesięcznym opóźnieniem. Ponieważ załamanie się rynku w 2008 r. było wyjątkowo duże, jego wpływ na podatki jest wciąż bardziej odczuwalny niż rosnących stopniowo z powrotem cen domów. Z kolei mniejsze środki z budżetów stanowych i federalnego to efekt cięć wprowadzonych przez Kongres w celu zmniejszenia długu publicznego kraju. Tylko w miastach utrzymujących się w dużej mierze z podatku obrotowego oraz dochodowego – jak Waszyngton czy Boston – dochody rosną. Stan gospodarki znacznie szybciej przekłada się bowiem na wpływy z podatków związanych z konsumpcją niż z cenami nieruchomości.

Opisywany w raporcie The Pew Charitable Trusts generalny spadek dochodów miast ma swoje konsekwencje. Choć pomiędzy 2011 a 2012 r. wydatki publiczne w 17 z nich wzrosły, a tylko w 13 się zmniejszyły, to w tej drugiej grupie aż w ośmiu ośrodkach – Cleveland, Dallas, Detroit, Miami, Orlando, Phoenix, Pittsburghu i Sacramento – spadły do najniższego poziomu od sześciu lat. Aż połowa z badanych miast zmniejszyła w 2012 r. wydatki na porządek publiczny i bezpieczeństwo, z czego w sześciu były na najniższym poziomie od 2007 r., zaś 18 urzędów ograniczyło środki na budownictwo mieszkaniowe i wspieranie rozwoju gospodarczego.

>>> Czytaj też: Kolejny krok to rewolucja? Nierówności w USA biją rekordy

Najbardziej dramatycznie przedstawiają się finanse Detroit. Pomiędzy 2007 a 2012 r. wpływy z budżetu federalnego – będące największym źródłem dochodów miasta – spadły o 39 proc., z podatku od nieruchomości i podatku dochodowego – odpowiednio o 22 i 23 proc. W tej sytuacji trzeba było radykalnie ciąć koszty. I tak np. wydatki na transport i roboty publiczne zmniejszono o 56 proc., a na zarządzanie miastem – o 47 proc. Ograniczono częstotliwość wywożenia śmieci i wymianę uszkodzonych latarni ulicznych – przed kryzysem dbaniem o oświetlenie na ulicach zajmowało się 217 osób, w 2012 r. – już tylko 103. Najmniejsze, bo tylko 5-procentowe cięcia dotknęły bezpieczeństwo i porządek publiczny, bo wzrost przestępczości jeszcze powiększyłby exodus ludności (w 2000 r. Detroit liczyło ponad milion mieszkańców, obecnie – niespełna 700 tys.). Te oszczędności i tak jednak nie wystarczyły. W lipcu zeszłego roku władze Detroit złożyły w sądzie wniosek o ochronę przed wierzycielami, co nazwano największym w historii bankructwem amerykańskiego miasta. Długi sięgały wtedy 18 mld dol.

Na szczęście nie wygląda na to, by ktoś miał podzielić los kolebki światowej motoryzacji. Wzrost cen nieruchomości powinien w tym roku zacząć się przekładać na dochody podatkowe. Amerykański Związek Miast (NLC) szacuje, że wpływy z daniny od nieruchomości będą o 1,6 proc. większe niż w zeszłym roku, co byłoby pierwszym wzrostem od pięciu lat. A to powoduje, że w ratuszach miejskich zaczyna się częściej myśleć o nowych inwestycjach niż o potrzebie dalszego zaciskania pasa. – Widać już ostrożne zwiększanie wydatków w tych obszarach, które podczas recesji zostały dotknięte cięciami – twierdzi Mary Murphy. Ponieważ wzrost gospodarczy USA przez najbliższe trzy lata ma oscylować na poziomie około 3 proc., może nie tylko stolica i władający z niej rząd, ale też inne miasta będą mogły ogłosić koniec kryzysu