Do rozwiązania problemu potrzebna byłaby rzeczywista reforma rolna, pisze Obserwator Finansowy, jednak o prywatyzacji w Państwie Środka wciąż lepiej nie mówić głośno. Dlatego Pekin oddał ją w ręce samorządom (czytaj: aparatczykom).

Oto przykład z ostatnich tygodni. W starciach mieszkańców (głównie rolników) z wyposażonymi w sprzęt do tłumienia zamieszek ochroniarzami na budowie centrum magazynowo-logistycznego we wsi Fuyou koło Kunmingu (to czteromilionowe miasto jest stolicą prowincji Junnan) zginęło osiem osób, a kilkadziesiąt zostało rannych. Jak twierdzą świadkowie, miejscowa policja zwlekała z interwencją i przybyła, kiedy było już po wszystkim.

Jak podał „Chungcheng Evening News”, podczas realizacji projektu zlekceważono zastrzeżenia paru tysięcy rolników gospodarujących na okolicznych żyznych gruntach. Obawiają się oni, że odwodnienie centrum spowoduje podtapianie pobliskich gospodarstw w czasie intensywnych deszczy, jednak poszło przede wszystkim o niskie odszkodowania za zabraną ziemię.

Rolnicy na wspólnym

Reklama

Podobnych (choć może nie aż tak krwawych) starć na tle rekwizycji gruntów zdarza się w Chinach tysiące rocznie. Powody: spory o ziemię, łamanie prawa przy jej sprzedaży przez władze samorządowe i nieliczenie się z lokalną ludnością. Konflikty tego typu zaczynają w Państwie Środka narastać i to – paradoksalnie – w czasie, gdy tyle się teraz w Chinach mówi o praworządności i walce z korupcją, a Pekin zapowiedział niedawno zwiększenie praw rolników indywidualnych przy obrocie ziemią. Tyle że reformatorskie deklaracje to jedno, a praktyka to co innego. Wiele transakcji odbywa się nielegalnie i poza wszelką kontrolą.

Formalnie grunty w miastach należą do państwa, a ziemia rolna jest własnością tzw. kolektywu, czyli de facto dysponują nią lokalni urzędnicy partyjni. W miastach ziemię oddaje się w 50-letnie użytkowanie i można nią dość swobodnie obracać. Z gruntami pod uprawy sprawa jest bardziej złożona, bo lokalne prawo (bywa, że nawet niespisane) jest tak nieprzejrzyste, że można je interpretować, jak komu wygodnie. Do tego przepisy wykonawcze nie nadążają za zmianami rynkowymi, a kultura prawna w Chinach raczkuje. Słowem, kto silniejszy, ten ma rację. A że tylko 10–13 proc. gruntów w Chinach nadaje się pod uprawy, to spory o grunty skupiają jak w soczewce wszystkie te bolączki.

Delikatny problem prywatyzacji w komunistycznych Chinach

Ponieważ prywatyzacja ziemi w komunistycznych Chinach to nadal problem delikatny politycznie i ideologicznie, zepchnięto go na szczebel samorządów. Mnożą się więc apele (m.in. chińskich ekonomistów) o prawdziwą, a nie pozorowaną reformę rolną i urynkowienie obrotu ziemią, ponieważ obecny stan hamuje rozwój kraju i rodzi coraz więcej konfliktów.

Przyjęto, że działka rolna przejmowana przez lokalne samorządy na cele komercyjne powinna kosztować 30–150 razy tyle co roczny czynsz za jej dzierżawę. Wynosi on około 500 juanów (około 250 zł) za 1 Mu (666,7 mkw.) ziemi uprawnej. Cena powinna zatem oscylować w granicach między 15–75 tys. juanów w zależności od cen rynkowych w danym regionie. To jednak tylko teoria, bowiem powszechną praktyką jest ustalanie wysokiej ceny za przejmowaną ziemię, tyle że do kieszeni rolników trafia równowartość zaledwie kilkuset dolarów. Resztę zgarniają lokalni notable, często powiązani z deweloperami. Budzi to wściekłość i kończące się zamieszkami protesty rolników.

Gdy lokalne władze średniego szczebla potrzebują gruntów pod inwestycje, negocjują cenę z władzami danej wsi, czyli kolektywem, a nie z indywidualnymi rolnikami. „Faktyczną rekwizycję nazywając zakupem” – pisze „China Daily”.

>>> Czytaj całość artykułu na stronie Obserwatora Finansowego.

ikona lupy />
Widok na Szanghaj z najwyższych pięter budynku Shanghai World Financial Center. Na pierwszym planie platforma z pracownikami przygotowującymi się do mycia okien w wieżowcu. Gospodarka Chin wzrosła w III kwartale 2013 roku o 7,3 proc. Fot. Tomohiro Ohsumi, Bloomberg's Best Photos 2013. / Bloomberg / Tomohiro Ohsumi