Projekt ustawy o aglomeracji warszawskiej wywołał ogromne zamieszanie wśród polityków oraz mieszkańców stolicy. Na fali ożywionej dyskusji o przyszłości stolicy przypominamy artykuł Miry Suchodolskiej z Magazynu Dziennika Gazety Prawnej, który wzbudził w sieci spore kontrowersje. "Warszawa gardzi prowincją, uważa się za lepszą od reszty. A interior nienawidzi warszawki, szydzi z niej i kpi. Ale w głębi ducha zazdrości. Bo jeśli kariera, jeśli lepsze życie – to tylko tam".
Jeśli w Warszawie nie spadł jeszcze śnieg, to znaczy, że w Polsce nie ma zimy. Tak, jednym zdaniem, można by scharakteryzować zjawisko warszawocentryzmu, panującego nam niemiłościwie i niszczącego życie publiczne tudzież gospodarcze kraju. Zjawisko, które coraz bardziej się nasila, przybierając kuriozalne nieraz formy. Warszawa gardzi prowincją, uważa się za lepszą od reszty. A interior nienawidzi warszawki, szydzi z niej i kpi. Ale w głębi ducha zazdrości. Bo jeśli kariera, jeśli lepsze życie – to tylko tam. Więc wszyscy ciągną do stolicy. Natomiast ci, co pozostali na starych śmieciach, mogą śledzić paski hot news z informacjami, że przed świętami nie otworzą drugiej linii metra. Że resztę kraju to nie bardzo obchodzi? Jak to? Przecież metro, podobnie jak Warszawa i matka, jest tylko jedno.
– Zadzwonił do mnie przedstawiciel jednej z sieci komórkowych, tej z literką T w logo, za wszelką cenę chciał mi sprzedać swoją ofertę – opowiada Katarzyna Wiśniewska, studentka prawa, pochodząca z południa kraju. Mężczyzna dwoił się i troił, namawiał na smartfona w abonamencie z internetem mobilnym w „rewelacyjnej cenie”. Była skłonna rozważyć tę ofertę, ale chciała wiedzieć, czy w jej domu, w Brennej, po lewej stronie rzeki Brenicy, jest zasięg, bo z nim bywa tam kłopot. – A facet mi na to: a skąd ja mam wiedzieć, gdzie leży Brenna. Ja, proszę pani, jestem z Warszawy – śmieje się Kasia. Miała kupę zabawy, kiedy udzielała konsultantowi lekcji geografii, prowadząc go wraz z biegiem Wisły (wiedział, co to za rzeka) w Beskid Śląski, obok domu Adama Małysza i potem dalej górami do tej niespełna sześciotysięcznej miejscowości. Usługi nie kupiła, bo zagoniony do mapy człowiek odkrył, że jednak tam jego sieć nie działa.
Można by skonstatować, że ta cała sytuacja wynika ze skrajnej niekompetencji i nieuctwa konsultanta, gdyby nie to, że takich przykładów jest mnóstwo i – założę się – chętnie opowie o nich przynajmniej co drugi czytelnik. O tym poczuciu absolutnej wyższości ludzi, którzy choćby na moment zaczepili się w mieście uznawanym za serce kraju. Ale to nie bierze się znikąd. Warszawocentryzm to stary problem Polski. Sięgający początków II Rzeczypospolitej, a więc zalęgły, utwardzony, zasiedziały. Coraz przy tym poważniejszy i coraz bardziej skomplikowany. Sprowadza się, mówiąc w skrócie, do tego, że Polska jest krajem, w którym – takie przynajmniej można odnieść wrażenie – poza stolicą nic ważnego się nie dzieje.
Reklama

Historia bazyliszkiem się odbija

Składają się na to trzy przesłanki. Pierwsza to taka, że obecnie jeszcze silniej rozbrzmiewa myślenie o kraju i sposobie jego funkcjonowania zapoczątkowane w okresie XX-lecia międzywojennego. Taki, a nie inny sposób jego postrzegania wypracowały elity mieszkające na terenach byłego zaboru rosyjskiego, którego Warszawa była centrum świata. Bo, jak podnosi prof. Jacek Wódz, socjolog z Uniwersytetu Śląskiego, kiedy powstało młode państwo polskie, 66 proc. jego ziem stanowiły te będące wcześniej pod zaborem rosyjskim. 22 proc. to był zabór austriacki, czyli Galicja. A 12 proc. – zabór niemiecki. Trudno się więc dziwić, że myśl elit wywodzących się z zaboru rosyjskiego była dominująca – i skutecznie spacyfikowała resztę. Do tego dochodziła kwestia wzmocnienia stolicy – a więc podbudowania jedności państwa. To w naturalny sposób prowadziło do lekceważenia zróżnicowań kulturowych, etnicznych, językowych innych regionów. Ich potrzeb i ambicji. Bo tak już jest, że z poziomu stolicy nie czuje się, nie rozumie specyfiki Galicji czy Wielkopolski. Nie jest to zresztą potrzebne – aby w niej dobrze funkcjonować, wystarczy myśleć i mówić jak wszyscy wokół – a więc elity. – I jakoś tak wyszło, że umacniając rolę Warszawy w II RP, zrobiono z niej centrum lęków przed separatyzmami – podnosi prof. Jacek Wódz. Ale prawdę mówiąc, te lęki były zrozumiałe w XX-leciu międzywojennym – żeby tylko wspomnieć kłopot z Kresami Wschodnimi (choćby wojnę polsko-ukraińską czy konflikt z Litwą, o wojnie bolszewickiej nie mówiąc), powstania śląskie, awanturę o Wielkopolskę, najazd na Śląsk Cieszyński... Było się czego bać i czego bronić.
Okres po II wojnie światowej obfitował z jednej strony w przeniesione z przeszłości lęki (jedni się bali bardziej niemieckich ziomkostw, inni radzieckiej agresji), ale z drugiej charakteryzował się dalszą, jeszcze silniejszą centralizacją władzy. Jak to w dyktaturze: Komitet Centralny PZPR rządził i dzielił – rozkazy na całą Polskę płynęły z „Białego Domu” w Warszawie.
Tylko Komitet Wojewódzki w Katowicach wybił się na pewną niezależność, a to choćby z powodu wagi, jaką ówczesna władza (podobnie zresztą jak rządzący II RP) przywiązywała do przemysłu ciężkiego – o czym warto wspomnieć, gdyż przekłada się to bezpośrednio na współczesną rzeczywistość i towarzyszące jej lęki przed Ruchem Autonomii Śląska.
Ta socjalistyczna centralizacja władzy i jej struktur znalazła swoje odbicie w najznakomitszym przedstawicielu opozycji, a więc Kościele katolickim. Jak mówi Jacek Wódz, kardynał Stefan Wyszyński, postać nietuzinkowa, przez całe lata trzymał Episkopat, a więc cały polski Kościół, żelazną ręką. Gród syrenki stawał się coraz bardziej dominującym centrum decyzyjnym. Po 1989 r. – niejako siłą rzeczy – ten sposób patrzenia na kraj, na jego funkcjonowanie, po niewielkiej przerwie zaczął odżywać. Reforma samorządowa, którą zaczęto w 1990 r., dając gminom większe uprawnienia, a potem, dziewięć lat później, tworząc samorządowe powiaty i województwa, tak naprawdę nigdy nie została dokończona. Albo jak mówił mi w wywiadzie prof. Jerzy Regulski, wówczas pełnomocnik rządu do spraw reformy samorządowej, zatrzymana w pół drogi, co do dziś odbija się bolesną czkawką. Niezałatwione zostały bardzo ważne sprawy – choćby kwestie własnościowe czy ustawa o finansach gminnych, a także brak reprezentantów interesów lokalnych w rządzie. To ostatnie zwłaszcza powoduje, że ta nasza niby-samorządność jest bardzo pantoflarska. Ten jest skutecznym włodarzem gminnym, kto ma układy w centrali, wychodzi i wyprosi sobie to, na czym mu zależy najbardziej. – Oj, jak to się Ślązacy cieszyli, że Elżbieta Bieńkowska poszła do Warszawy, a potem do Brukseli – wspomina prof. Wódz. – Bo będą mieli swojego człowieka tam, gdzie zapadają najważniejsze decyzje: o podatkach choćby czy inwestycjach, których to z samorządami nawet się nie konsultuje.
Nie da się ukryć: reforma samorządowa, która mogła przynieść zmniejszenie roli centrali, miała i ma wciąż wielu możnych przeciwników, w których interesy godziła. Najpierw byli nimi przedstawiciele starego układu, wściekli, że odbiera im przywileje i władzę. Do których zaraz dołączyli nowi – politycy z demokratycznego już, wydawałoby się, rozdania, którzy jednak zdążyli rozsmakować się w warszawskości i poczuciu panowania nad całym krajem. To trochę tak, jak gdyby warszawski bazyliszek zmieniał wszystkich, którzy tu przybywają.

Warszawiacy jacy tacy

– Proszę mnie przepuścić, bo się bardzo śpieszę – piskliwy głos zażywnej pańci wibrował w zatłoczonej placówce Poczty Polskiej w Koniakowie. To było przed kilkunastoma laty, ale wciąż mam go w uszach, tak samo jak przed oczami mam osłupiałe twarze kolejkowiczów roztrącanych na boki łokciami i wydatnym biustem. Kobieta dopchała się do okienka i zażądała: „Proszę o znaczek na list do Warszawy!”. Po czym, odwracając wymalowaną twarz w stronę innych klientów, dodała: „Bo ja, moi drodzy, jestem ze stolicy”.
Takie śmieszne i straszne zarazem anegdotki opowiadają z satysfakcją w głosie niemal wszyscy moi znajomi, którzy mieszkają poza Warszawą. O bucie i hałaśliwości. O brudzie, jaki jej mieszkańcy zostawiają po sobie w miejscowościach turystycznych. I o scysjach, jakie wywołują w sytuacjach zawodowych, gdyż wychodzą z założenia, że prowincjusze o niczym nie mają pojęcia. Oj, nie są oni, ci warszawiacy, w reszcie kraju lubiani. Określenie „warszawka przyjechała” znaczy na północy, południu, wschodzie i zachodzie kraju to samo: będzie niemiło.
Mecenas Jacek Kondracki, sam warszawiak z dziada pradziada, tłumaczy, że po II wojnie światowej, kiedy ludność miasta została zdziesiątkowana, zdobywać stolicę ruszył najbezczelniejszy, najbardziej przebojowy element z całego kraju. Wśród niego aparatczyki, władcy z nadania. – I taki jest, niestety, pejzaż ludnościowy tego miasta – ironizuje. Ci prawdziwi warszawiacy są w mniejszości, spotkać ich można 1 sierpnia i 1 listopada na Powązkach, kiedy przychodzą odwiedzać groby swoich bliskich – dodaje. To resztki starej inteligencji, nie pchają się, nie przeklinają, są życzliwi dla innych.
Ci napływowi są inni w swojej szerokiej masie. Sprawiają, że Warszawie i jej mieszkańcom przyprawia się gębę: bezczelni, zadufani w sobie, źle wychowani, przemądrzali. – Prawdę mówiąc, kiedy mam sprawy w innych miastach w Polsce, staram się nie przyznawać, skąd jestem. Bo ludzie ze stolicy są fatalnie odbierani wszędzie – ubolewa mec. Kondracki.
Od kilku lat głośno jest w kraju o „warszawskich słoikach”, jak ci rodowici mieszkańcy stolicy pogardliwie określają napływających wciąż szeroką rzeką przyjezdnych. Z mniejszych, mniej zamożnych miejscowości wciąż trwa wielka migracja do Warszawy, podobna do tej, jaka odbywa się choćby w stronę Wysp Brytyjskich. Słoiki (mając za całe zaplecze wałówkę wziętą od mamy) są zdeterminowane, ambitne, pracowite. Przekonane, że tylko tutaj, w sercu kraju, mogą coś osiągnąć. Zrobić karierę. Są w stanie pracować ciężej, niż się warszawskim dzieciom śniło, zniosą niewygody i upokorzenia, dopasują się za każdą cenę, aby udowodnić, że zasługują na to, żeby tu być i mieszkać. Że są bardziej stołeczni niż inni. Jednym się to udaje, inni przegrywają i zamiast przeżywać na jawie sen o potędze, lądują na kasie w Biedronce. Ale to jest przynajmniej warszawska Biedra.
Leszek „Mały” Olszewski, literat i muzyk z Iławy (choć się zarzeka, że nie jest rasistą, a sam w Warszawie mieszkał przez trzy lata i zdążył ją pokochać), opowiada, że to, co go uderza za każdym razem, kiedy przyjeżdża w jakichś interesach na prawą czy lewą stronę tego miasta, to fakt, że ludzie pracujący tutaj na podrzędnych stanowiskach są zgaszeni, mają martwe oczy, zachowują się jak zombie. Kiedy w Iławie wchodzi do tego czy innego sklepu, spotyka po drugiej stronie lady pełnokrwistych ludzi. Uśmiechnięte kobiety i chłopaków, którzy odpowiedzą na dzień dobry, jak trzeba odpyskują, zaśmieją się z żartu. A tutaj nic, pustka, mechaniczne „dziękuję, zapraszam ponownie”. Są przemieleni, ale za nic nie przyznają się do porażki, nie wrócą do siebie. To tak jak Nikodem Dyzma, który – kiedy chciał zostać fordanserem – nie poradził sobie i naraził na kpiny właściciela lokalu. Zapytany, gdzie się uczył tańczyć, odpowiedział, że w Łyskowie, powiat hrubieszowski. Ale na propozycję, aby tam wrócił, odparł zacietrzewiony: – Nie, na prowincję nigdy.
– Ta magia stołeczna dziś wciąż działa z porównywalną siłą – ciągnie Mały. I, jako że „Karierę Nikodema Dyzmy” zna wzdłuż i wszerz, opowiada kolejną scenę z serialu z Romanem Wilhelmim w roli głównej: Dyzma zostaje prezesem Banku Zbożowego. Staje przed jego nowo wybudowaną siedzibą i wpatruje się w tabliczkę na froncie. Odczytuje z atencją: Bank Zbożowy... – i po chwili – w Warszawie!
Inna sprawa, że dla wielu osób sam fakt mieszkania w Warszawie jest powodem do dumy, poczucia, że są kimś super. – A przecież w niczym nie jesteśmy lepsi od innych, w niczym – mec. Kondracki mówi to z przekonaniem. I dodaje, że kiedy spotyka się z przyjaciółmi z innych miejscowości, nie może się oprzeć przeświadczeniu, że oni tam prowadzą lepsze, prawdziwsze życie, biorą udział w ciekawych inicjatywach. Mają normalnie czas dla siebie, dla bliskich. – Nas w Warszawie nie ma, jesteśmy rozproszeni, zaganiani. Ja do sądu mam ze swojego mieszkania 18 km, a dojazd do pracy zajmuje mi w najlepszym przypadku 40 minut. Dzisiaj jechałem godzinę 20 minut. I kiedy już dotrę wieczorem do domu, nie mam sił, aby wracać do centrum cokolwiek robić. I tak, jak obserwuję na swoim wilanowskim osiedlu, funkcjonują też inni ludzie. Wieczorami pełno samochodów na parkingach, w oknach palą się światła. Pracować, zjeść, spać, pracować. Kołowrót. Coraz częściej czuję się nie warszawiakiem, a prowincjuszem z Wilanowa – kończy z pasją.
Ta pogardzana przez stolicę prowincja dobrze zdaje sobie z tego sprawę. Że wspomniana wcześniej biedronkowa kasjerka choćby z Iławy jest szczęśliwsza i bardziej spełniona. Bo ma wokół siebie piękne okoliczności przyrody i rodzinę, z którą może iść na plażę czy rozpalić grilla. No i że w mniejszej miejscowości mniejsza pensja starcza na więcej niż w mieście, gdzie za głupie piwo w podłej knajpie trzeba zapłacić ósemkę. Śmieje się więc z głuptasów biegających niczym szczury w klatce, nienawidzi ich za jaśniepańskość. I zazdrości. Do bólu zazdrości. Leszek opowiada o znajomej dziewczynie, która w tym roku wyjechała na studia do stolicy, wynajęła z kilkoma osobami stancję na Bemowie i liczy grosze na bilet tramwajowy. – Po kilku dniach wrzuciła na Fecebooka parę standardowych fotek: pod Pałacem Kultury, w parku w Wilanowie. W komentarzach dało się wyczuć niemal religijny podziw: Cudownie! Nasza warszawianka! – pisali ludzie – relacjonuje.
Bo tak jak Dyzma nie chciał wracać do Łyskowa, tak oni się wczepiają w stołeczny beton z przeświadczeniem, że tylko tutaj mogą zostać kimś. I tak po prawdzie, mają wiele racji: w stolicy jest największe nagromadzenie instytucji naukowych, tutaj rozsiadł się duży biznes, tutaj stanowi się prawo i robi politykę – tak zostało to wszystko pomyślane. Dlatego co zdolniejsi działacze z regionów uciekają. Traktują je jak trampoliny, aby wskoczyć na Wiejską. – Jak reszta kraju jest traktowana przez największe ugrupowania polityczne, było widać choćby podczas kampanii przedwyborczosamorządowej – zauważa Jacek Wódz. Żadna partia nie miała pomysłu, dalekosiężnej strategii dla Pomorza czy Śląska. Liderzy partyjni, jeśli się pokazywali w interiorze, to głównie po to, aby swoim autorytetem namaścić beniaminków marzących tylko o tym, aby się wyrwać z regionu do stolicy. A kiedy się już w niej znajdą, zapomnieć, skąd są. Bo na salonach trzeba myśleć i mówić jak inni z elity, aby zachować przywileje i władzę. Warszawa równa się Polska. A Polska to my. Politycy z wizją – z wyjątkiem paru ośrodków, jak np. Wielkopolska – są nieobecni, pozostają lokalne grupy interesów.
Nauka? Cóż, reforma szkolnictwa wyższego, która z założenia stawia na kilka ośrodków, głównie centralnych, tam lokuje pieniądze, sprawia, że i świat akademicki poza stolicą ma trudności, aby się rozwijać. Specjaliści? Jak wyżej. Więc to przeświadczenie o wyższości wszystkiego, co stołeczne, za parę lat stanie się jak najbardziej uzasadnione. Zwłaszcza że wszelkim regionalnym inicjatywom zmierzającym do większej samorządności sekunduje wielki strach Warszawy, że coś może się wymknąć jej wpływom.

Nowy rozbiór Polski

Taką przesyconą megalomanią stolicocentryczność można zaobserwować także we Francji, która jako całość nienawidzi Paryża i drwi z niego, ale dałaby wszystko, aby znaleźć się właśnie nad Sekwaną. Przeciwieństwem takiego modelu są chociażby Niemcy – federacyjny kraj będący niekwestionowaną potęgą i liderem na Starym Kontynencie. Tym, co go napędza – gospodarczo, ale też politycznie – jest rozproszenie bogactwa i władzy. U nas z automatu zakłada się, że wszystkie siedziby urzędów centralnych, przedsiębiorstw, banków czy mediów muszą znajdować się w stolicy. Niemcy są państwem wielu stolic: Bonn z polityką, Frankfurt z finansami, Hanower z przemysłem maszynowym itd. Ale też, jak zauważa Kuba Łoginow, dziennikarz, redaktor portalu Port Europa, to niejedyny przykład. W Czechach zagłębiem sądowniczym jest Brno, a nie Praga. Na Słowacji siedzibą Sądu Konstytucyjnego są Koszyce, a centrala Poczty Słowackiej mieści się w Bańskiej Bystrzycy. W Szwajcarii urzędy centralne rozproszyły się pomiędzy Bernem, Genewą, Zurychem a Bazyleą.
U nas to ssanie na Warszawę jest tyleż śmieszne obyczajowo, co niebezpieczne dla przyszłości kraju. Choćby z tego powodu, że wyjaławia Polskę z lokalnych elit i hamuje rozwój całych jej wielkich regionów. A przecież Warszawa nie straciłaby na warszawskości, gdyby się podzieliła kompetencjami. Na przykład tak: Kraków ze swoją tradycją i z silnym zapleczem kadrowym (UJ) mógłby się stać stolicą wymiaru sprawiedliwości, w której znalazłyby się główne siedziby Sądu Najwyższego, NSA, Prokuratury, siedziba Najwyższej Izby Kontroli, rzecznika praw obywatelskich etc. Łódź, centralnie położona, na przecięciu autostrad, jest wymarzoną siedzibą instytucji związanych z logistyką. Poznań to naturalne centrum polskich finansów. Lublin – instytucji związanych z rolnictwem. Katowice – energetycznych. I tak dalej.
Czasem się udaje. – Właśnie trwają prace nad zmianą ustawy – Prawo wodne, z czym wiąże się powołanie Zarządu Dorzecza Wisły. O siedzibę walczyły Bydgoszcz i Kraków, Ministerstwo Środowiska forsowało Warszawę. Ale Bydgoszcz wygrał – dodaje Kuba Łoginow.
Polska drży przed najmniejszym przejawem niezależności, jaką odważą się wykazać ludzie spoza centrali. A straszyć nią śpieszą przedstawiciele stołecznych mediów, w większości niedawni uciekinierzy z prowincji. I donoszą uprzejmie, że członkowie RAŚ i Kaszubi to podejrzana trzecia kolumna niemiecka, że na Podkarpaciu szerzy się faszyzm tudzież banderyzm i temu podobne bzdury. Inna sprawa, że centralny przekaz medialny zagłusza skutecznie ten lokalny. Przeciętny Kowalski wie o tym, co się dzieje w kraju, głównie z telewizji. A tych regionalnych, niegdyś prężnych ośrodków telewizyjnych, jak choćby katowicki, krakowski czy łódzki, już nie ma. Pozostają ogólnopolskie wiadomości z warszawskim metrem w roli głównej. To przecieka, to się pali, to nie można go odpalić. I jeszcze że PO i PiS. Że Kopacz i Kaczyński. Niesiołowski i Giżyński. Słuchaj, Polsko, bój się i drżyj. Żyj życiem warszawskich pseudosalonów.
Czy jest szansa, aby to zmienić? Ostatnie wybory samorządowe pokazały, że na poziomie najbardziej lokalnym Polacy coraz bardziej uniezależniają się od narracji podsuwanej przez duże ugrupowania polityczne. I stawiają na swoich, a przynajmniej na tych, którzy swojakami się wydają. Fotele wójtów, burmistrzów i prezydentów miast zgarnęli kandydaci reprezentujący komitety lokalne. Jest więc nadzieja, że kiedyś przyjdzie czas, o którym marzy mec. Jacek Kondracki, warszawiak, czy prof. Jacek Wódz, Galicjanin z urodzenia, Ślązak z wyboru. Że centralizm zastąpi samorządność, która rozleje się po Polsce. A ludzie będą żyli i się realizowali w swoich małych ojczyznach, gdzie wyrośli, gdzie czują się dobrze. Z poczuciem wartości wynikającym z korzeni, z tego, że mogą coś zrobić dla siebie, rządzić się sami. Słowo kariera nie będzie równało się konieczności migracji do Warszawy. Bo w Poznaniu, Olsztynie, Zamościu czy Toruniu także będzie można ją zrobić. A kiedy w Białymstoku posypie śnieg, wszyscy odtrąbią, że nareszcie przyszła zima.