Rosja stara się stworzyć wrażenie, że odstąpienie od projektu Gazociągu Południowego bardziej uderzy w zaangażowane do niedawna w jego budowę kraje Unii Europejskiej niż w nią samą. W tej sytuacji UE musi szybko zaproponować im coś w zamian, by nie doszły do przekonania, że pozbawiła je szansy na realizację opłacalnej umowy i zostawiła same sobie.

W 2006 r. Gazprom ogłosił program budowy liczącego 3600 km gazociągu na dnie Morza Czarnego, który miał umożliwić przesył gazu przez Bułgarię, Serbię, Węgry i Austrię. Przeprowadzenie go taką trasą miało na celu dalsze zmniejszenie roli Ukrainy jako kraju tranzytowego i z tego powodu projekt od początku był kontestowany przez Polskę. Zaangażowane w jego realizację kraje widziały natomiast same korzyści z tego stanu rzeczy: wpływ dodatkowych środków do budżetu z tytułu tranzytu przez ich obszar, zniżki na gaz, perspektywę dobrej współpracy z Rosją także w innych sektorach.

Te wyobrażenia w zderzeniu z rzeczywistością legły w gruzach. Najpierw Komisja Europejska dowiodła, że umowy zawierane z Rosją przez poszczególne państwa – członków UE są niezgodne z unijnym prawem. W świetle obowiązujących w niej obecnie przepisów ten sam podmiot nie może być jednocześnie producentem, dostawcą oraz właścicielem i operatorem gazociągu – a tak złożoną rolę miał odgrywać Gazprom.

Także rachunek ekonomiczny rzucał cień na powodzenie projektu. O ile jeszcze w 2012 r. koszt budowy odcinków morskich gazociągu oceniano na 16 mld euro, to pod koniec 2014 r. szacunki zbliżały się do 23 mld euro. Było to przede wszystkim wynikiem trudnej sytuacji, w jakiej znalazła się Rosja. Część zaangażowanych w inwestycję tamtejszych firm została objęta sankcjami, a nawet te, które nie zostały umieszczone na liście, i tak mają problem z pozyskaniem kapitału zagranicznego. Zupełnie inaczej sytuacja wyglądała przed kilkoma laty, gdy w trakcie prac nad gazociągiem Nord Stream niemiecki rząd Gerharda Schroedera udzielił gwarancji dla kredytów pod tę inwestycję.

Reklama

Sam Nord Stream, który był powodem do dumy rosyjskiej dyplomacji i miał być nowym narzędziem budowania relacji z Europą Zachodnią, okazał się zaś sukcesem połowicznym – wykorzystywany jest tylko w połowie. Ma wprawdzie taką przepustowość, że teoretycznie Rosja mogłaby nim dostarczać gaz przez Niemcy do Czech, Austrii i innych państw Europy Środkowej, jednak nie ma do tego prawa tak długo, jak nie wdroży postanowień zakładającego oddzielenie działalności obrotowej i wytwórczej od przesyłowej III pakietu energetycznego. Rosjanie mogą zatem wykorzystać jego przepustowość tylko w części, podczas gdy reszta ma być dostępna dla podmiotów trzecich, czyli firm przesyłowych niebędących udziałowcami gazociągu.

>>> OPEC widzi dno na rynku ropy. „Ceny mogą wzrosnąć do 200 dol. za baryłkę”

Przekuć porażkę w sukces

Część kosztów związanych z projektem Gazociągu Południowego Gazprom już poniósł – wyprodukowano i częściowo dostarczono rury dla pierwszej nitki, wykonano badania. Teraz rosyjska firma ma odkupić od zagranicznych koncernów ich udziały w South Stream. Włoski ENI ma w konsorcjum 20 proc., a francuski EDF i niemiecki Winteshall po 15 proc. udziałów. Nie wiadomo, za jakie kwoty Gazprom odkupi udziały, zachodnie koncerny ogłosiły jedynie, że odzyskają cały wniesiony kapitał skalkulowany zgodnie z zapisami kontraktu. Włoska prasa podała, że ENI może liczyć na zwrot 300 mln euro plus odsetki (10 proc. w skali roku), jednak nie zostało to oficjalnie potwierdzone.

Choć zatem było jasne, że realizacja projektu będzie dla Rosji prawdziwym wyzwaniem, to jednak oczekiwano, że zostanie on dokończony, choćby ze względów ambicjonalnych i politycznych (zminimalizowanie roli Ukrainy, umocnienie pozycji Rosji na Bałkanach). Dlatego też decyzja o wstrzymaniu budowy gazociągu, o której 1 grudnia 2014 r. prezydent Władimir Putin poinformował podczas wizyty w Turcji, była prawdziwym zaskoczeniem. Jako oficjalne powody rezygnacji Putin wskazał niechęć KE wobec projektu i stanowisko Bułgarii, która w czerwcu 2014 r. zawiesiła wykonywanie projektu do czasu zakończenia przez Komisję Europejską postępowania dotyczącego naruszenia prawa przy podpisaniu umowy z Gazpromem.

Konsekwencje wycofania się Rosji z projektu należy rozważać kilkutorowo – osobno dla samej Rosji, państw zaangażowanych w projekt i wreszcie tych, których dotychczasowa pozycja mogła zostać zagrożona w związku z powstaniem nowego gazociągu.

Na pierwszy rzut oka może się wydawać, że Rosja jest w całej tej sytuacji bezsprzecznym przegranym, bo przeszacowała swoje możliwości i wobec trudności finansowych i prawnych ostatecznie skapitulowała. I rzeczywiście tak jest, tym bardziej że Rosja wielokrotnie podkreślała wagę tego projektu. Jednocześnie Putin i jego otoczenie doskonale znają zasadę, zgodnie z którą przy użyciu odpowiednich słów można przekuć każdą porażkę w sukces. Powtarzając, że powodem wycofania się Gazpromu jest niespójne prawo i nieprzychylność UE, de facto wrogość instytucji unijnych, a także postawa Bułgarii, która naruszyła postanowienia umowy z Gazpromem, by przypodobać się Brukseli, Putin ma nadzieję zantagonizować wszystkich zainteresowanych i przedstawić Unię Europejską jako instytucję, która stawia swój interes przed interesami państw członkowskich, a do tego jest uprzedzona do Rosji.

Szymon Kardaś z Ośrodka Studiów Wschodnich słusznie zauważa, że „Rosja liczy na to, że przerzucenie odpowiedzialności za decyzję o zamrożeniu projektu na Komisję Europejską i Bułgarię przyczyni się do pogłębienia istniejących podziałów zarówno w ramach współpracy energetycznej państw europejskich, jak i w kwestii polityki sankcji wobec Rosji. Fiasko South Streamu może być wykorzystywane jako argument na rzecz normalizacji stosunków z Moskwą, w imię ratowania obopólnie korzystnych projektów gospodarczych”.

W tej sytuacji Unia musi szybko zaproponować zaangażowanym do niedawna w budowę gazociągu krajom coś w zamian, by nie doszły do przekonania, że Unia naprawdę zadziałała na ich niekorzyść i pozbawiła je szansy na realizację ważnej i opłacalnej umowy. Takie wrażenie może powstać przede wszystkim w Serbii i na Węgrzech. Oba te kraje wyraźnie umacniają współpracę z Rosją w wymiarze politycznym i gospodarczym.

Europa słucha i rozważa

Decyzja o unicestwieniu projektu uspokoiła te kraje, przez które obecnie przepływa gaz z Rosji, czyli Ukrainę i Słowację. W 2013 r. przez ten ostatni kraj przetoczono 40 proc. gazu przeznaczonego dla odbiorców z Zachodu, a budżet państwa zyskał na tym ponad 250 mln euro. Przez Ukrainę przepłynęło 52 proc gazu.

Zgoła odmienne nastroje decyzja Gazpromu wywołała na Węgrzech. Rządząca partia Viktora Orbána tak bardzo chciała ułatwić Gazpromowi realizację węgierskiego odcinka gazociągu, że w listopadzie parlament przyjął nowelizację ustawy o zaopatrzeniu w gaz, która w obecnym brzmieniu pozostaje w sprzeczności z regulacjami unijnymi. Warto nadmienić, że dla Węgier udział w budowie South Stream miał znaczenie polityczne, a gospodarcze tylko w niewielkim stopniu, bo w razie jego sfinalizowania nie doszłoby do zwiększenia dywersyfikacji źródeł zaopatrzenia. Przeciwnie, Rosja umocniłaby swoją rolę. Od pewnego czasu następuje zacieśnianie współpracy obu krajów w różnych sektorach; warto wspomnieć choćby o energetyce jądrowej (w styczniu 2014 r. zawarto umowę, która zakłada, że Rosatom będzie uczestniczył w rozbudowie elektrowni jądrowej w Paks, a głównym źródłem finansowania inwestycji ma być rosyjski kredyt w wysokości 10 mld euro. South Stream idealnie wbudowywał się w plany wieloletniej współpracy, w ramach której jedna ze stron oferuje kapitał, a druga – teren ekspansji.

– Rosja miała prawo podjąć tę decyzję i Węgry to szanują – powiedział węgierski minister spraw zagranicznych Peter Szijarto po ogłoszeniu rezygnacji z budowy Gazociągu Południowego.

Węgry zamierzają w tej sytuacji szukać nowych źródeł energii. Jakich? Możliwy jest import z Azerbejdżanu, ale rozważane będą także inne rozwiązania, np. budowa łączników między Węgrami a Grecją, Bułgarią i Rumunią,

Z zaskakującym spokojem na manewr Putina zareagowały Bułgaria i Serbia – pomimo początkowego entuzjazmu oba kraje już jakiś czas temu wstrzymały budowę odcinków przez swoje terytoria. Jako pierwsza, do czasu zakończenia konsultacji z Komisją Europejską, uczyniła to w czerwcu 2014 r. Bułgaria. Biegnący przez jej terytorium lądowy odcinek South Streamu o długości 540 km miał mieć trzy stacje kompresorowe i jedno 59-km. odgałęzienie. Z kolei Serbia wstrzymała prace do czasu zakończenia procedury prowadzonej z udziałem Sofii, by dostosować się do decyzji Brukseli. Wobec rezygnacji Rosji najbardziej zabolało Serbów to, że wcześniej sprzedali Rosjanom poniżej ceny rynkowej swoją główną rafinerię NIS w zamian za pozycję kluczowego państwa tranzytowego w regionie po wybudowaniu South Stream. Serbski odcinek miał liczyć 421 km, a jego maksymalna przepustowość była szacowana na 41 mld m sześc. Przewidziano na nim dwa odgałęzienia: do Chorwacji oraz Bośni i Hercegowiny.

W obecnej sytuacji Rosja przestała być odbierana jako wiarygodny partner, a Belgrad musi się przymierzyć do przyłączenia się do unijnej infrastruktury gazowej.

>>> Czytaj też: Otwarta wojna coraz bliżej. To nie będzie łatwy marsz Putina na Ukrainę

Awaryjne scenariusze

W styczniu 2015 r. Bułgaria wyszła z inicjatywą utworzenia węzła gazowego w Warnie, gdzie miała się rozpocząć europejska część South Stream. Surowiec byłby stamtąd przesyłany do innych państw Unii Europejskiej. Węzeł miałby zostać wybudowany przy wykorzystaniu środków unijnych. Warunkiem jego powstania jest doprowadzenie do Warny gazociągu po dnie Morza Czarnego. Co do zasady Komisja wspiera tworzenie tego rodzaju węzłów, gdyż wpływają na poprawę bezpieczeństwa energetycznego państw członkowskich, jednak nie zajęła jeszcze stanowiska wobec bułgarskiej propozycji.

A może układanie podobnych scenariuszy w ogóle jest nieuzasadnione, bo South Stream jednak powstanie, a oświadczenie o wycofaniu się Rosji było tylko zagraniem taktycznym, by sprawdzić nastroje w Europie? Jean-Claude Juncker, przewodniczący Komisji Europejskiej, oświadczył, że Unia nie będzie w żaden sposób ingerowała w powstanie gazociągu tak długo, jak będzie on budowany w zgodzie z jej prawem.

Opiniotwórczy „Frankfurter Allgemeine Zeitung” przestrzega przed próbą reanimacji projektu na jakichkolwiek zasadach. Podkreśla, że u jego podstaw legły nie cele ekonomiczne, tylko chęć zaszkodzenia innym: Ukrainie poprzez zminimalizowanie jej roli jako państwa tranzytowego Europie przez uzależnienie od rosyjskiego gazu. Rosja torpedowała inne projekty, np. gazociąg Nabucco (powstawał z inicjatywy Unii Europejskiej, a ze względu na przebieg stałby się konkurentem South Stream, w 2013 r. zadecydowano, że projekt nie zostanie zrealizowany). Zamiast pochylać się nad chybionym od początku pomysłem, według niemieckiego dziennika Unia powinna się skoncentrować na modernizacji istniejących połączeń przebiegających przez Ukrainę.

Aleksiej Miller, prezes Gazpromu, poinformował, że zamiast gazociągu South Stream powstanie, we współpracy z Turcją, magistrala o takiej samej mocy przesyłowej, tj. 63 mld m sześc. rocznie. 14 mld będzie przeznaczone dla samej Turcji (już dziś odbiera ona taką ilość od Rosji przez Ukrainę i Bałkany). Turcja jest drugim co do wielkości rynkiem eksportowym Gazpromu. W przeciwieństwie do odbiorców w Unii Europejskiej, zgłasza coraz wyższe zapotrzebowanie na rosyjski gaz.

Pozostały gaz, tj. około 50 mld m sześc., będzie dostarczany na granicę turecko-grecką, gdzie powstanie węzeł.

Koncern już podpisał z turecką spółką Botas list intencyjny. Za budowę tego gazociągu będzie odpowiedzialna spółka Gazprom-Russkaja z siedzibą w Petersburgu. Aby jednak przesył owych 50 mld m sześc. dalej do Europy mógł mieć miejsce, Rosja musi respektować III unijny pakiet energetyczny, którego odrzucanie stało się podstawą krytyki projektu South Stream.

Impuls dla Europy

Choć oskarżając Komisję Europejską o storpedowanie powstania gazociągu, Putin miał nadzieję na skłócenie państw Unii, to doprowadził do zgoła odmiennego skutku – jego decyzja dała impuls do przyśpieszenia prac nad powstaniem unii energetycznej. Jej zwolenniczką od dawna jest Polska, jednak wiele państw wyrażało przekonanie, że taka forma współpracy jest nieuzasadniona, bo każdy kraj powinien samodzielnie regulować swoje kwestie gazowe z dostawcami. Wiceprzewodniczący Komisji Europejskiej Maroš Šefčovič przyznał, że wydarzenia na Ukrainie, w efekcie których zagrożone były dostawy do niektórych krajów (Gazprom zmniejszył dostawy do Polski i na Słowację, gdyż kraje te w ramach rewersu odsprzedawały część gazu na Ukrainę), a następnie nagły zwrot w sprawie South Stream są wystarczającymi dowodami na to, że kraje UE nie mogą dłużej pozostawać na łasce rosyjskich dostawców i same muszą zadbać o skuteczne perspektywy dostaw. Zapytany przez PAP o to, czy rosyjskie działania faktycznie pomogły zjednoczyć UE w sprawach energetycznych, Szefczovicz przyznał:

– Teraz mamy polityczny impuls, który pomaga temu projektowi i chcemy to wykorzystać. Szczególnie po 2009 r. (pierwszy kryzys gazowy między Rosją a Ukrainą, który mocno odczuły również państwa UE – przyp. PAP) powtarzały się sytuacje, gdy co roku nerwowo myśleliśmy o tym, co wydarzy się w zimie. To uświadomiło nam, że XXI w. tak duża gospodarka, jak nasza, nie powinna się stale martwić o dostawy energii.

Samo oświadczenie prezydenta Putina o wycofaniu się z prac nad projektem nie kończy problemu. Państwa europejskie muszą się zastanowić nad przyszłością swoich dostaw gazu, a te, które dotychczas uważały, że najbardziej opłacalna jest współpraca z Rosją, muszą poważnie przemyśleć wszystkie argumenty.

Niektórzy komentatorzy wskazują, że decyzja Putina to blef, który ma sprawdzić reakcję Unii. Choć powstanie gazociągu South Stream w dotychczas omawianej formie jest w tym momencie mało prawdopodobne, to nie jest niewykluczone, że w przyszłości Rosja będzie sondowała możliwość stworzenia czegoś w zbliżonym formacie; Bruksela na pewno musi zainteresować się turecko-rosyjskimi planami budowy magistrali po dnie Morza Czarnego.

Możliwe, że najtrwalszą konsekwencją nagłej zmiany rosyjskich planów będzie umocnienie przekonania, że kraje Unii powinny współpracować ze sobą nie tylko w obszarze wspierania handlu czy przepływu kapitału, lecz także dla zapewnienia bezpieczeństwa gazowego wszystkich członków europejskiej wspólnoty. To wymaga jednak szerokiego spojrzenia na bezpieczeństwo energetyczne, dalece wybiegającego poza własny interes narodowy. Czy wszyscy będą na to jednakowo gotowi?

Źródło: "Obserwator Finansowy"

ikona lupy />