Jeśli porównać umowę o wolnym handlu między Europą a USA do małżeństwa, trzeba stwierdzić, że państwo młodzi są dla siebie stworzeni. Jednak jedno z narzeczonych próbuje narzucić wyjątkowo niefortunną intercyzę.

Jeśli porównać umowę o wolnym handlu między Europą a Stanami Zjednoczonymi do małżeństwa, trzeba stwierdzić, że państwo młodzi są dla siebie stworzeni. Nikt inny nie nadaje się tak, jak najwięksi przedstawiciele Zachodu, by ze sobą współpracować, rozwijać więzy gospodarcze, wzmacniać wzajemnie i razem pozycję w świecie, w którym ostatnio dzieje się aż zbyt wiele. Jest to jednak małżeństwo, w którym jedno z narzeczonych próbuje narzucić wyjątkowo niefortunną intercyzę.

ikona lupy />
Kanclerz Niemiec Angela Merkel i prezydent USA Barack Obama / Bloomberg

Debata o TTIP jest jak papierek lakmusowy, który sprawdza, co wiemy, a czego nie wiemy o działalności własnego państwa. Przebieg kolejnej debaty, która odbyła się we wtorek w Warszawie w Ośrodku Debaty Międzynarodowej, przypomina nieco metodę zdartej płyty. Administracja powtarza te same informacje, dziennikarze zadają te same pytania, informacji brak.

Reklama

Intercyza ma to do siebie, że zawiera niewygodny dla jednej ze stron element finansowy. W mojej ocenie, dla Europy jest to z pewnością ISDS, czyli mechanizm rozstrzygania sporów na linii inwestor-państwo. Ta część umowy traktatu wyprowadza spór między konkretnym inwestorem a państwem do zupełnie innego wymiaru, prywatnych trybunałów, w ręce prywatnych kancelarii, a przede wszystkim – za granicę. Daleko od wścibskiej opinii publicznej, dziennikarzy z pytaniami, kamer, mikrofonów. Polska opinia publiczna potrafi oburzać się o warte kilka tysięcy złotych zegarki ministra, jednak nie będzie mogła skomentować odszkodowania płaconego przez Polskę na rzecz zagranicznych korporacji – jeśli się o nich nie dowie. Czego oczy nie widzą, tego sercu nie żal, a pieniądze lubią ciszę.

>>> Czytaj też: Prof. Leokadia Oręziak o TTIP: Umowa pomiędzy UE i USA będzie korzystna tylko dla wielkich korporacji

Strategia znudzonej panny młodej

Podobne umowy nie są nowością, oczywiście. Zwolennicy ISDS, głównie polska, europejska i amerykańska administracja publiczna, argumentują, że podobne umowy podpisywaliśmy już wcześniej. Z Ameryką na przykład we wczesnych latach 90. Jeden z ekspertów przyznał, że w porównaniu do ówczesnej umowy, ISDS jest w sumie dla Polski korzystniejszy. Byłby to powód do zadowolenia, gdyby nie fakt, że podobne umowy, wprowadzające dyskryminację odwróconą, podpisuje się zwykle z krajami, które są w jakiś sposób niewiarygodne. Spokojnie można przełknąć tę żabę, Polska na początku lat 90. mogła się co najwyżej dobrze zapowiadać, ale PKB i porządek prawny był jednak bliższy Ukrainie.

Dziś najwięksi sceptycy muszą przyznać, że od tego momentu dzielą nas lata świetlne. A jednak chcemy podpisać podobną umowę, której na dodatek nie będzie można wypowiedzieć. Rozróżnijmy tu między teoretycznie możliwym wyjściem z umowy, a jego możliwością. Polska nie przekona pozostałych 27 krajów, by dla niej glosowały od nowa nad zmianą warunków. Dlatego musimy głośno mówić o tym – dziś.

ISDS ma chroni inwestora przed niekorzystnymi dla niego zmianami w prawie, na przykład przed wywłaszczeniami. Nasuwa się jednak pytanie, kiedy ostatnio miał miejsce taki zamach na mienie inwestora, by na siłę wprowadzać ISDS, by chronić Amerykanów przed „niezrównoważonymi europejskimi rządami”? W tej części Europy od 26 lat proces podąża w przeciwnym kierunku, raczej prywatyzacji, niż wywłaszczeń. Jaki jest więc powód wprowadzania na siłę ISDS, skoro rozwiązanie o wadze armaty miałoby chronić przed nie wydarzającą się nacjonalizacją majątki zagranicznych inwestorów. I dlaczego prawo ma mocniej chronić zagranicznych inwestorów? Czy w efekcie nie będzie to zachęcać decydentów, by raczej przejmować majątki krajowych firm? Gdzie jest miejsce na równość wobec prawa?

Musimy się spieszyć, bo USA podpisują taki traktat z Chinami, argumentowano podczas wtorkowej debaty z amerykańską ambasadą, izbą handlową, resortami gospodarki i spraw zagranicznych. Czyli - to nam, Europie, zależy. Dajemy więc Stanom świetną pozycję przetargową, mogą spokojnie zagrać znudzoną pannę młodą. „Nie zależy mi, więc jeśli negocjacje będą zbyt nużące, zajmę się jednak Chinami”. Patrząc na dotychczasowy przebieg rozmów, Amerykanie wykorzystują to chyba mistrzowsko, skoro wcisnęli niepotrzebny, szkodliwy, niepokojący ISDS do traktatu, na którym Europie zależy, jak biednemu krewnemu na spadku.

>>> Czytaj też: Przerwijmy ciszę nad debatą o wolnym handlu z USA. Porozmawiajmy o zagrożeniach

Nie urzędnicy, ale publiczne protesty zablokowały ACTA i NSA

Szkodliwy klimat niedopowiedzeń i tajemnicy rozpościera się nad tym traktatem od dawna. Można zaprzeczać, ale problem ten był już tak głośny, że skomentował go Parlament Europejski. „Dołoży wszelkich starań”, etc. Za często to niestety ostatnio słyszymy w momentach kryzysu.

Kolejna debata, śniadanie prasowe (!) na temat TTIP miało być spotkaniem informacyjnym. Cóż, skoro już na wstępie padło stwierdzenie „serdecznie witamy przedstawicieli prasy. Nie wolno nikogo cytować". Dziwne podejście do spotkania z mediami. Dyskusję na temat traktatu ze Stanami otacza przyciasny już nimb tajemniczości, więc dodatkowe jej utrzymywanie budzi jedynie niechęć.

Media jednak swoje, urzędnicy swoje. Przedstawiciele Komisji Europejskiej, resortów gospodarki i spraw zagranicznych twierdzą, że tej tajności nie ma. Jednocześnie, przedstawiciele ambasady amerykańskiej twierdzą, ze nie znają odpowiedzi na pytanie, czy podobne do ISDS rozwiązanie zostało włączone do analogicznej umowy o handlu USA z Chinami. Obiecali sprawdzić i - szukają tej informacji już dwa dni. Mniej czasu zajęło mi szukanie rozmówców w Rwandzie, bez ruszania się z redakcji.

Gdy panuje wzajemna życzliwość, ale trudno się czegokolwiek dowiedzieć, histerie i teorie spiskowe mają dobre warunki do rozwoju. Cenzura informacji nie robi nic innego, jak tworzy atmosferę wzajemnych podejrzeń. A deklaracje urzędników, że wszystko będzie dobrze – wypadają mało wiarygodnie.

ikona lupy />
Samolot Air Force One to model Boeing VC-25A / Bloomberg / TRAVIS HEYING

Gdyby „histeria” nie podpowiadała protestów, podpisalibyśmy TTIP w niezmienionej formie. A wcześniej, tak samo podsuwane przez amerykańskich partnerów – ACTA, kanclerz Merkel spokojnie używałaby kontrolowanej przez NSA komórki, nie wspominając już o niechlubnych dla Polski tajnych placówkach CIA w Starych Kiejkutach. To różne sprawy, ale wspólnym mianownikiem są tu pomysły Stanów Zjednoczonych. Pomysły z fatalnym skutkiem dla Europy. Nie znaczy to oczywiście, by rezygnować ze współpracy, jednak jest to silny sygnał alarmowy, by nawet zaufanym partnerom patrzeć na ręce. I pytać o powody forsowanych rozwiązań.

Dzięki licznym protestom w Europie, dzięki debacie publicznej, niemal niewidocznej w Polsce, Komisja mogła „zorientować się”, że dla społeczeństwa traktat w tej formie jest nie do przyjęcia. Dlaczego nad Wisłą zaczynamy o traktacie pisać i mówić dopiero teraz? To pytanie do rządu, zwłaszcza ministerstwa gospodarki, które bezpośrednio w tym procesie uczestniczy.

>>> Czytaj też: Umowa TTIP: Państwa UE chcą większej przejrzystości w negocjacjach z USA

Jeśli nie wiadomo o co chodzi, chodzi o pieniądze

Warto wreszcie podnieść ważne pytania. A mianowicie – kto w Polsce lobuje za TTIP w obecnym kształcie? Jak się ma ISDS do szans na powodzenie na rynku małych i średnich firm, których właśnie dobro ma na względzie Komisja Europejska?Jaką ochronę zakłada traktat dla rodzimych twórców, czy też ochrona jest przeznaczona wyłącznie dla obcego biznesu? Eksportują zwykle firmy silne i duże, ale to najmniejsze przedsiębiorstwa pierwsze odczuwają wahnięcia koniunktury i wzmożoną konkurencję na rynku. Jak chronić MSP, który w Polsce tworzy… 6 mln miejsc pracy?

Traktat ma zmniejszyć bariery pozataryfowe. Według prof. Orędziak, może mieć jednak też wpływ na działania prawne i administracyjne władz państwowych, normy ekologiczne, bezpieczeństwo żywności, ochronę interesu publicznego. Być może to opowieści o żelaznym wilku.

Jeśli chodzi o robienie interesów ze Stanami i w Stanach, aktualna pozycja jest dla Polski jest nieproporcjonalnie zła w stosunku do reszty partnerów. Mianowicie - jak się ma wolność handlu do braku wolności podróżowania? Amerykanie mogą w każdej chwili wsiąść w samolot do Polski, podpisać kontrakt, poznać rynek, znaleźć kontrahentów i zjeść przy tym obiad na Krupówkach. Polscy biznesmeni w tym czasie będą aplikować o wizę na ul. Pięknej w Warszawie, której, rzecz jasna, mogą nie dostać. Czy wiedzieli Państwo, że na stronie ambasady USA wymienionych jest - zaledwie - dwadzieścia kategorii wizowych? Najtańsza opłata za wizę kosztuje 160 dolarów. Można by rzec, nie jest to wiele przy wizji rozwoju handlu międzynarodowego, wejściu na rynek, którego potencjał sięga gwiazd. Jednak w Polsce przeważają firmy mikro, małe i średnie, a 160 dolarów za wizę do USA to wciąż o 160 dolarów więcej, niż płacą Amerykanie podróżujący do Polski.

>>> Czytaj też: Clapham: Unia pcha się w paszczę amerykańskich korporacji