Przyjmując, że krajowy PKB na jednego mieszkańca wynosi około 40 tys. zł/rok, statystyczny Polak wytwarza w ciągu godziny PKB o wartości około 4,20 zł. Brak zasilania tylko przez 10 godzin obszaru na którym mieszka 10 tys. osób, czyli niewielkiej gminy, oznacza więc średnio stratę 420 tys. zł – bez uwzględnienia kosztów usuwania uszkodzeń, których spółki energetyczne nie ujawniają.

Przykład ten (pochodzi ze studium „Adaptacja wrażliwych sektorów i obszarów Polski do zmian klimatu do roku 2070“ jakie opracowano w Instytucie Ochrony Środowiska pod kierunkiem prof. Macieja Sadowskiego) pokazuje jaką cenę Polacy i polska gospodarka mogą zapłacić za postępujące ocieplenie klimatu.

Rachunek za nawałnicę

Zmiany klimatyczne, pociągną za sobą w naszej części Europy przede wszystkim nasilenie się ekstremalnych zjawisk pogodowych – burz, wichur, oraz nagłych ulew i intensywnych opadów zagrażających powodziami i podtopieniami. Nie muszą one powodować jednak rosnących liniowo strat – pod warunkiem, że potrafimy do bardziej dynamicznego klimatu się przystosować.

Reklama

Szacuje się, że zaniechanie inwestycji w adaptację do zmian klimatu oznacza wzrost strat z 54 mld zł w 2001-2010 r. do 86 mld w 2011-2020 r. i 120 mld w dekadzie 2021-2030 r. Chodzi przy tym tylko o straty bezpośrednie tj. koszty usuwania szkód i przywracania stanu poprzedniego, takich jak np. odbudowa dróg i mostów zniszczonych przez powódź. Trzeba do nich doliczyć straty pośrednie – ocenia się, że ich wysokość odpowiada 60 proc. bezpośrednich – co wynika m.in. z przerw w pracy przedsiębiorstw, unieruchomienia transportu, spadku produkcji w rolnictwie.

– Łącznych, rzeczywistych strat wynikających już teraz ze zmian klimatu nikt właściwie nie próbuje liczyć. Na ryzyko klimatyczne patrzymy prawie wyłącznie od przypadku do przypadku, w związku ze zjawiskami ekstremalnymi i ich dramatycznymi skutkami. Brakuje długofalowego, całościowego myślenia, perspektywicznego planowania i konsekwentnych systematycznych działań adaptacyjnych. Pewnym wyjątkiem jest tylko tzw. powodziówka i zapobieganie zagrożeniom powodowanym przez osuwanie się ziemi – wyjaśnia prof. Sadowski.

Adaptacją do zmian klimatu mało kto w Polsce się interesuje. Lekceważenie tej kwestii nie jest jednak, a w każdym razie nie było jeszcze nie tak dawno tylko polską specyfiką. Dla instytucji i osób zaangażowanych w ochronę środowiska plany dostosowywania infrastruktury i gospodarki do nowych warunków klimatycznych były swego rodzaju zdradą. Uważano, że ludzie mają zarówno możliwość jak i obowiązek po prostu powstrzymać ocieplanie się klimatu.

Jeden z najbardziej wpływowych i znanych obrońców środowiska, były wiceprezydent i kandydat na prezydenta Stanów Zjednoczonych, noblista Al Gore jeszcze kilkanaście lat temu twierdził, że zamiary przystosowywania się do zmian klimatycznych to „przejaw lenistwa“. Obecnie adaptacja jest jednym z dwóch filarów polityki klimatycznej UE, traktowanym na równi z tzw. mitygacją, czyli ograniczaniem negatywnego wpływu ludzkiej aktywności na klimat. Aż 20 proc. wszystkich środków finansowych jakie przyznano Polsce do 2020 r. w programach unijnych ma zostać przeznaczona na te dwa cele.

W Polsce mitygacja, postrzegana jako narzucane przez czynnik zewnętrzny tj. przez władze w Brukseli kosztownych ograniczeń i działań (głównie gdy idzie o emisję CO 2), zagraża więc konkurencyjności naszej gospodarki, budzi złe emocje. Z drugiej strony np. samorządy chętnie angażują się w programy redukcji niskich emisji, które poprzez zmniejszenie liczby pieców na węgiel i drewno, umożliwiają szybką poprawę jakości powietrza w miastach.

Na czym ma natomiast polegać przystosowywanie do zmian klimatu mało kto jak na razie zdaje sobie sprawę. Plany unijne („Strategia UE w zakresie przystosowania się do zmian klimatu“ z 2013 r.) przewidują np. że do końca obecnej dekady każde miasto liczące ponad 100 tys. mieszkańców powinno opracować własny plan adaptacyjny. Jak dotychczas nigdzie, poza Warszawą, prac nad planami nie rozpoczęto.

>>> Czytaj też: Polacy nie chcą kupować w hipermarketach? Branża stoi w obliczu kryzysu

Rady zamiast norm

Ministerstwo Środowiska zaproponowało ostatnio władzom 42 największych miast, że plany takie zostaną przygotowane, głównie za pieniądze unijne przez wybranego przez ministerstwo wykonawcę według standardowego wzoru. Zainteresowanie projektem jest jednak umiarkowane, pomimo że właśnie w dużych miastach – co wiąże się z ogromną wartością zgromadzonego w nich majątku – straty powodowane np. przez powodzie „rzeczne“ czy lokalne tzw. powodzie błyskawiczne są największe, często katastrofalne.

Problemy wynikają głównie z "zasklepiania" gruntów betonem czy asfaltem, co ogranicza naturalny proces wsiąkania wody. Konieczne są tu kosztowne inwestycje w systemy odwadniania – modernizację, rozbudowę oraz konserwację i udrażnianie sieci kanalizacyjnej (w tym specjalnej deszczowej, odrębnej od „ogólnospławnej“) kanałów, rowów i przepustów – tak by mogły one przyjąć i odprowadzić zwiększone ilości wody opadowej.

Alternatywą lub uzupełnieniem kanalizacji powinno być zatrzymywanie wód deszczowych na miejscu – poprzez budowę zbiorników retencyjnych – i wykorzystywanie ich np. do podlewania zieleni miejskiej czy napełniania sztucznych stawów pełniących funkcje rekreacyjne. Dla zmniejszenia zagrożenia miast powodziami rzecznymi kluczowe znaczenie na szczeblu lokalnym ma z kolei objęcie wszystkich terenów miejskich położonych w dolinach rzek planami zagospodarowania przestrzennego, konsekwentne przestrzeganie przepisów budowlanych oraz zakaz zabudowywania terenów zielonych i likwidowania zbiorników wodnych.

– Istnieją wprawdzie poradniki jak budować na terenach narażonych na podtopienia, ale nie ma norm, które by nakazywały przestrzeganie zaleceń specjalistów. Systemy odwodnienia w miastach modernizuje się zwykle dopiero wtedy, gdy dojdzie do jakiejś głośnej powodzi błyskawicznej. Tak było w Warszawie po zalaniu Trasy Toruńskiej. Wymagane od inwestorów oceny oddziaływania nowych inwestycji na środowisko nie uwzględniają zmian klimatycznych, nawet gdy chodzi o infrastrukturę transportową, którą projektuje się na okres 50-100 lat – podkreśla prof. Sadowski.

Największym zagrożeniem dla transportu będą, podobnie jak dla miast, wezbrania rzek i burzowe "deszcze nawalne". Nie da się uchronić dróg i szlaków kolejowych przed zalaniem bez przebudowy części mostów i przepustów, tak by ich światło zapewniało przepływ wody nawet podczas wielkich ulew. Ocieplenie klimatu spowoduje, że w zimie temperatura częściej niż dawniej będzie wahać się w okolicach zera. Owe „przejścia przez zero“, pociągną za sobą wzrost kosztów napraw nawierzchni dróg lub konieczność ich wymiany. Równie złe skutki będą miały ekstremalnie wysokie upały.

"Przejścia przez zero“, gdy towarzyszą im opady powodujące oblodzenie są niezwykle szkodliwe, podobnie jak wiatr, także dla sieci elektroenergetycznych. Jedynym radykalnym sposobem uniknięcia w przyszłości masowych awarii jest stopniowe zastępowanie obecnych linii napowietrznych (stanowią one obecnie prawie 100 proc. sieci wysokiego napięcia i większość linii napięcia średniego i niskiego) podziemnymi. Koszt budowy linii kablowej niskiego napięcia jest jednak 3-5-krotnie wyższy niż napowietrznej. W przypadku sieci wysokiego napięcia różnica może być nawet 20-krotna. Czy podejmowanie tak kosztownych inwestycji ma rzeczywiste ekonomiczne uzasadnienie? A jeśli tak to jaką skalę i w jakim zakresie należy inwestować?

>>> Polecamy: Miasta wycięte w pień przez deweloperów. Ochrona przyrody w Polsce to fikcja

Pogoda i makroekonomia

Na tak postawione pytania, a odnoszą się one do wielu innych przedsięwzięć adaptacyjnych, nie ma jak na razie dobrej, popartej liczbami odpowiedzi. "Strategiczny plan adaptacji dla sektorów i obszarów wrażliwych na zmiany klimatu do roku 2020" (SPA 2020) przedstawiony przez MŚ jesienią 2013 r. koncentruje się na działaniach legislacyjnych (m.in zasady projektowania, nowe normy i standardy jakości budowli i materiałów), organizacyjnych i informacyjnych (monitoring) oraz badaniach naukowych. Inwestycje w wymiarze ściśle rzeczowym służyć mają głównie zapobieganiu powodziom (retencja, naturyzacja cieków wodnych), ochronie brzegów Bałtyku, którego poziom podniesie się według prognoz o 5 cm, zachowaniu bioróżnorodności, zwłaszcza lasów. Przewiduje sią ponadto dotacje inwestycyjne dla rolników.

Warto tu jednak zauważyć, że zmiany klimatyczne mogą przynieść także gospodarcze korzyści. W rolnictwie to przede wszystkim szansa na wprowadzenie do uprawy na wielką skalę wydajnych ciepłolubnych gatunków roślin np. kukurydzy (odwrotną stroną medalu jest niestety związany z tym szybki wzrost populacji dzików). Ceną będzie jednak spadek plonów obecnie uprawianych zbóż i susze, wymagające inwestycji w nawadnianie. Dzięki ociepleniu spadnie zapotrzebowanie na ciepło, o prawie 5 proc. do 2030 r. a zmniejszająca się liczba dni z mrozem i śniegiem być może z nawiązką zrekompensuje nowe kłopoty w transporcie. Przedłuży się także letni sezon turystyczny.

Pomimo dość ograniczonych celów w sferze inwestycyjnej realizacja SPA 2020 ma kosztować 80 mld zł. Łączny rachunek za dostosowanie kraju do postępującego ocieplenia będzie wyższy, a także bardziej skomplikowany.

– Zmiany klimatyczne będą wywierać realny, znaczący wpływ na gospodarkę. Przy zaniechaniu działań adaptacyjnych wzrost strat jest nieunikniony. Bez systemowego podejścia, zwłaszcza do gospodarki wodnej i kwestii infrastrukturalnych nie zapanujemy nad ekstremalnymi zjawiskami pogodowymi – podkreśla dr Maciej Bukowski, szef Warszawskiego Instytutu Studiów Ekonomicznych.

Dla ekonomistów, w przeciwieństwie do przyrodników i techników, problemy z klimatem to temat nadal abstrakcyjny. Specjalistów, którzy zajmują się gospodarczymi konsekwencjami ocieplenia można u nas policzyć na palcach. Ale to co widać na skali termometru czy za oknem, wcześniej czy później znajdzie odzwierciedlenie we wskaźnikach makroekonomicznych.

>>> Polecamy: Największa gospodarka, ale wciąż biedna. Chiny ciągle muszą szybko rosnąć