Zamiast angażować się w nierealny, wielki projekt utworzenia wspólnej europejskiej armii, kraje Starego Kontynentu powinny po prostu zacząć wypełniać swoje dotychczasowe zobowiązania wobec NATO - czytamy w komentarzu redakcyjnym agencji Bloomberg.

Jean-Claude Juncker, szef Komisji Europejskiej, we właściwy sposób zidentyfikował poważny problem: europejska nieudolność wojskowa i dyplomatyczna w największy sposób uwidoczniła się w formie słabej i zdezorganizowanej odpowiedzi na kryzys na Ukrainie. Niestety Juncker dodatkowo zaproponował rozwiązanie tego problemu – stworzenie sił wojskowych UE – które jest tyleż niewykonalne, co nierozsądne.

Europejskie nakłady na wojsko maleją w momencie, w którym istnieje coraz więcej zagrożeń, i nawet najbardziej zdolne do odpowiedzi na zagrożenia wojsko Europy – brytyjskie – zmniejsza się. Europa wydaje na obronność ok. 190 mld euro rocznie i posiada w sumie 1,5 mln żołnierzy. To prawie tyle samo, ile mają USA i prawie dwa razy więcej niż Rosja. Na Starym Kontynencie istnieje jednak tak wiele marnotrawstwa, że pod względem siły rozmieszczania wojsk możliwości państw Unii Europejskiej są relatywnie słabe.

Co gorsze, jakakolwiek wspólna odpowiedz o charakterze wojskowym czy dyplomatycznym wymaga jednomyślności 28 państw UE, które w odmienny sposób postrzegają zagrożenia i mają różne interesy związane z bezpieczeństwem – zauważył Javier Solana, były szef europejskiej dyplomacji. Zaproponował on utworzenie wspólnego dowództwa, ale już nie wspólnej armii.

Błąd w rozumowaniu Junckera i Solany polega na tym, że postrzegają oni różnice pomiędzy krajami jako aberracje. Tymczasem są to twarde fakty. Pomysł wspólnej europejskiej armii, którą można by zastosować przeciw Rosji, jest śmieszna. Ciężko bowiem wyobrazić sobie jedność Cypryjczyków, Greków, Włochów czy Austriaków w obliczu walki z Rosją. Jest to jeden z powodów, dla których zapowiadane na 2007 rok utworzenie europejskich grup bojowych szybkiego reagowania nigdy nie doszło do skutku.

Reklama

Co więcej, w stopniu, w jakim europejska armia mogłaby mieć jakiekolwiek znaczenie, musiałaby wycofać swoje siły z ram NATO – Sojuszu, który jak się zdaje, jest w znacznie większym stopniu niż UE zdolny do działania. I choć przedstawiciele UE deklarują, że instytucje wspólnej europejskiej armii byłby paralelne wobec NATO, to konkurencja byłaby nieunikniona.

Europa myślała o utworzeniu wspólnej armii od lat 50. XX wieku (Francja zabiła ten pomysł). Przez dekadę funkcjonowała nawet Europejska Agencja Obrony, która zajmowała się łączeniem funkcji i koordynacją produkcji w obszarze europejskich przemysłów obronnych.

Agencja ta nie zdziała wiele. Nie wróży to dobrze jakimkolwiek próbom stworzenia paneuropejskich sił wojskowych, co wymagałoby poświęcenia suwerenności narodowej europejskich krajów.

Bardziej praktyczna radą, której udzieliła Europie w ubiegłym tygodniu Samantha Power, amerykańska ambasador przy ONZ, jest zwyczajne zwiększenie zaangażowania w ramach istniejącego sojuszu NATO.

Javier Solana przy okazji dyskusji na temat obronności w Europie, zaproponował także kilka dobrych rozwiązań, np. stworzenie wspólnego rynku przemysłów obronnych na Starym Kontynencie.

Europa jednak nade wszystko potrzebuje dziś politycznej woli, aby wywiązać się ze zobowiązań wojskowych wobec NATO, a nie tworzenia nowej warstwy wojskowych biurokratów we wspólnym dowództwie w Brukseli.

Mówiąc bardziej ogólnie, propozycje Juncera i Solany opierają się na typowym europejskim złudzeniu co do wielkich projektów wspólnotowych. W trakcie przedłużającego się kryzysu gospodarczego, pogłębionego przez wspólną walutę, ostatnią rzeczą, jakiej potrzebują Europejczycy, jest tworzenie wspólnej armii.

>>> Czytaj też: Konflikt wojskowy z Rosją wchodzi w grę? Zobacz, na co szykują się Stany Zjednoczone