Musimy oduczyć się zapatrzenia w zachodnie poglądy na rozwój gospodarczy. Przykład Indii pokazuje, że nawet nie starając się pogodzić ognia z wodą, można połączyć strategię wzrostu z koncepcjami rozwoju człowieka.

Ścieramy się między sobą. Najczęściej mieszamy w tym samym kotle – polskim, europejskim, a już rzadziej światowym. Tymczasem inni patrzą inaczej, a często to, co widzimy z perspektywy Warszawy, może się znaleźć w zupełnie odmiennym świetle. Szczególnie jeśli owo spojrzenie pochodzi z kraju, o którym mało wiemy i mało się nim zajmujemy.

Do takich państw niestety należą dla Polaków Indie – nie tylko państwo, lecz także stara cywilizacja, która przetrwała, a ostatnio dynamicznie się zmienia (o czym pisaliśmy w Obserwatorze Finansowym). I oto nadarza się rzadka okazja, by pokazać tamtejsze poglądy na własną transformację, do której bodźcem był przykład jeszcze szybciej zmieniających się Chin, co u Hindusów nie podlega raczej sporom. A przy okazji dostajemy w ręce jeszcze jedno lustro i ciekawą perspektywę spojrzenia na „wschodzące rynki” i ich przeobrażenia w dobie globalizacji. To książka „India, China and Globalization”. Jej autorka Piya Mahtaney jest jednym ze znanych w Indiach ekonomistów, członkinią ważnych gremiów gospodarczych, dużo publikującym profesorem i publicystką gospodarczą. Jej głos w Mumbaju, gdzie wykłada na uczelniach, a także w New Delhi czy Bangalore się liczy. Co ma nam do powiedzenia?

>>> Czytaj tez: Pekin rozegrał USA i Europę jak dzieci. Czy Zachód ma szanse wobec rosnącej potęgi Chin?

Zderzenie dwóch modeli

Reklama

Indie ruszyły za Chinami w reformatorskim impecie na początku lat 90. XX w., gdy sypał się dwubiegunowy świat, a hurraoptymistyczni wówczas Amerykanie – wspierani przez instytucje systemu Bretton Woods – z ideologicznym zacięciem forsowali reguły skrajnie liberalnego „konsensusu z Waszyngtonu”. Jak wiemy, Chiny go nie przyjęły. Indie, jak się okazuje, też nie. Dlaczego? Albowiem, jak wyjaśnia Mahtaney, ten pakiet zawierał kilka „wypaczonych założeń” (flawed assumptions), takich jak przekonanie, że:

– większa otwartość rynków z pewnością zagwarantuje wyższy wzrost gospodarczy,

– liberalizacja wzmocni siły rynkowe, które zapewnią należytą konkurencyjność i efektywność,

– w efekcie wyższego wzrostu nastąpi redukcja biedy,

– sukces odniesie się tylko wówczas, gdy rola państwa i jego akolitów, takich jak przedsiębiorstwa państwowe i sektor publiczny, zostaną ograniczone.

Tymczasem, jak mocno podkreśla autorka, „podstawowe fakty podważyły wiarygodność i efektywność podstawowych zasad neoliberalizmu”. Co więcej, „sukcesy przecierających szlaki państw Azji Wschodniej, Południowo-Wschodniej oraz Chin znalazły się w ostatnich trzech dekadach w centrum zainteresowania globalnej gospodarki, a tymczasem ich sukcesy jeszcze w latach 50. XX wieku były praktycznie nie do przewidzenia”.

Co za nimi stoi? Autorka próbuje definiować główne cechy przeciwstawnego forsowanym przez Waszyngton i cały Zachód koncepcjom ultraliberalnym „modelu wschodnioazjatyckiego”. Azja Wschodnia i Południowo-Wschodnia zaproponowały w zamian przywiązanie do sprawnej polityki makroekonomicznej, zdolnej do formułowania dalekosiężnych planów, efektywnej biurokracji, aktywności rządu w polityce industrializacji i eksporcie i elastyczności w prowadzeniu pragmatycznej polityki państwa, tak by na czas dokonywać korekt i zmian odpowiednich do zmieniających się okoliczności.

Ponadto zarówno tamtejsze „gospodarcze tygrysy” (Hongkong, Singapur, Korea Płd. i Tajwan), zwane też państwami nowo uprzemysłowionymi (New Industrialized Countrries, NIC), jak też idące w ślad za nimi od 1992 r. Chiny dodały jeszcze do tego modelu bardziej praktyczne wymogi, takie jak szerokie korzystanie z obcych inwestycji i transferu technologii, wysoki poziom oszczędności czy skuteczne planowanie i promowanie swej produkcji na globalnych rynkach.

Eliminacja niedorozwoju

Nad tym wszystkim unosiła się jednak kwestia nadrzędna, także przeciwna forsowanej przez Zachód ortodoksji rynkowej, a było to umiejętne połączenie sił rynkowych z państwowym interwencjonizmem. Owszem, siłom rynkowym we wszystkich NIC dano zielone światło, ale trzymając się – bodaj najmocniej forsowanej przez niedawno zmarłego „ojca cudu singapurskiego” Lee Kuan-yew (pisałem o nim w Obserwatorze Finansowym), a w ślad za nim obecnych mandarynów w Pekinie – żelaznej zasady, że tam gdzie idzie o najżywotniejsze interesy narodu i państwa kluczowe decyzje podejmuje światła, dobrze wykształcona i przygotowana technokracja czy merytokracja, a nie ślepe siły rynku.

Takie podejście przyniosło bezprecedensowe sukcesy, liczoną w miliony mieszkańców redukcję skrajnej biedy (bardziej efektywną w Chinach niż w Indiach) i – co najważniejsze – pozwoliło po raz pierwszy tak skutecznie rozwikłać paradoks współczesności, jakim była i często na świecie nadal jest niemożność skutecznego połączenia strategii wzrostu z koncepcjami rozwoju człowieka (human development). Efekt? W ostatnich ponad 20 latach „ze skrajnej biedy wyciągnięto ponad 700 mln ludzi” i tym samym w iście pionierski sposób poradzono sobie ze stałym dylematem niedorozwoju. Pozostaje on oczywiście ważną kwestią, szczególnie w Indiach, ale nie jest już, jak było przed transformacją i reformami, najbardziej newralgicznym zagadnieniem w polityce gospodarczej i społecznej państwa.

Ponadto, szczególnie po 2008 r., wschodzące rynki omawianego tu obszaru były kołem zamachowym całej globalnej gospodarki i to one niosą na swych barkach gros obecnego światowego wzrostu gospodarczego, co według danych World Economic Outlook z 2014 r. przekracza poziom 2/3 całego wzrostu w skali globalnej. A ma to tym większe znaczenie, że licząc według kursu siły nabywczej, Chiny już są największa gospodarką świata, a szybko podążające za nim Indie trzecią. Mówimy więc o wręcz tektonicznej zmianie na światowej mapie gospodarczej. W wielu sprawach i dziedzinach to już nie USA i Zachód, lecz największe wschodzące rynki zaczynają dyktować swoje warunki, a przynajmniej mieć istotny wpływ na bieg spraw światowych i procesy globalizacyjny (w tym także w wysokich technologiach).

>>> Czytaj też: Kieżun: Polska Afryką Europy. Transformacja była klasyczną neokolonizacją

Chiny: ogień z wodą

Kluczowe znaczenie dla przyszłości mają Chiny, co widać wyraźnie także z Indii. Zdaniem Mahtaney ich najnowsza historia i dokonująca się transformacja są unikatowym przykładem łączenia – wydawałoby się, całkowicie sprzecznych – zjawisk, procesów i tendencji. W wielu przypadkach Chiny połączyły bowiem ogień z wodą, tak jak: „komunizm z gospodarką opartą na rynku, obce kapitały z kontrolą przepływów kapitałowych, gospodarczy liberalizm z politycznym konserwatyzmem”.

Co najbardziej zadziwiające, ten przedziwny amalgamat przyniósł sukcesy, a „skuteczność gospodarcza Chin jest zdumiewająca. Można byłoby ją określić jako niesłychaną sagę o transformacji państwa rozwijającego się, które miało stosunkowo niewiele atutów pozwalających na przeobrażenie się w jednego z najważniejszych państwowych graczy w gospodarce światowej”. A jednak, wbrew zewnętrznym przewidywaniom i oczekiwaniom, że Chinom powinie się noga, minione ponad trzy dekady chińskiej transformacji to jedno niemal nieprzerwane pasmo sukcesów.

Chińska specyfika i tamtejsza odmienność nie pozwalają nigdzie – ani w Indiach, ani w Azji czy Afryce – w pełni powielać zastosowanych tam rozwiązań. Można co najwyżej korzystać z niektórych z nich i jest to nawet jak najbardziej wskazane. Z czego najbardziej? Przede wszystkim z koncepcji łączenia rynku z państwowym interwencjonizmem, z proeksportowej strategii państwa, a ostatnio także wypracowywanej tam strategii opierania rozwoju na rynku wewnętrznym i lokalnej konsumpcji. To akurat można zastosować na wszystkich wschodzących rynkach czy w państwach rozwijających się, bez konieczności łączenia ognia z wodą, jak w Chinach.

Ale w tym chińskim kontekście autorka porusza też zagadnienie znacznie nam bliższe, a mianowicie porównuje tamtejszą transformację z tą, która dokonała się w państwach pokomunistycznych oraz w naszym regionie. Pisze tak: „Chiński model gospodarczej liberalizacji jest bardziej odpowiedni dla współczesnych państw rozwijających się niż droga >>szybkiej liberalizacji<<, którą zastosowano w Europie Wschodniej i kilku państwach Ameryki Łacińskiej”.

A potem przychodzi teza jeszcze ostrzej sformułowana: „Raczej dramatyczne przejście do gospodarki rynkowej w Europie Wschodniej dowodzi, że gdyby Chiny przyjęły liberalizację w wydaniu Wielkiego Uderzenia (Big Bang), to jest wielce prawdopodobne, że ostatecznym rezultatem byłby chaos i zamieszanie, a być może nawet anarchia”.

Tym samym hinduska autorka przyłącza się do prawdziwego chóru autorów chińskich, nie mówiąc już o tamtejszych politykach, którzy od dawna twierdzą to samo: tylko gradualizm i ostrożność są właściwą receptą na ostateczne sukcesy.

Indie: słoń ruszył do przodu

A gdzie w tym wszystkim są Indie? Piya Mahtaney napisała tę książkę, gdy forsujący śmiałe projekty reform obecny, charyzmatyczny premier Narendra Modi nie był jeszcze u władzy. Odnosi się jednak nieodparte wrażenie, że między wprowadzanymi teraz reformami a postulatami autorki jest nawet całkiem spora spójność poglądów i koncepcji.

Indie – jak Chiny – są kolosem, „słoniem, którego trudno ruszyć z posad”. Kiedy już jednak ruszy, a to się ostatnio stało, będzie konsekwentnie parł do przodu, byleby miał nim kto właściwie kierować. Innymi słowy, Indie – jak Chiny i NIC – opowiadają się za umiejętnym łączeniem rynku z interwencjonizmem państwowym i raczej nie wyobrażają sobie dalszej skutecznej transformacji bez światłego przywództwa i wizji. Innymi słowy podstawowa mantra brzmi: rynek tak, ale nade wszystko strategia i wizja, a więc – jednak – polityka i państwo.

Indie, w przeciwieństwie do Chin, nadal muszą stawiać wśród priorytetów usuwanie zagłębi i obszarów ubóstwa, albowiem problem niedorozwoju nie został tam rozwiązany. To – obok biurokratycznych przerostów oraz słabości infrastruktury – pięta Achillesowa tego dynamicznego, ale wielce zróżnicowanego pod względem zaawansowania zmian wschodzącego rynku. Najważniejsze jednak, że taka wola zmian tam jest, a ostatnio jest nawet z dużą energią implementowana na szczeblu państwowym. Słoń ruszył z miejsca, czego dowodzą wszelkie dostępne dane i zestawienia statystyczne.

Czy to wszystko razem oznacza, że następna faza globalizacji będzie miała oblicze „wieku Azji”? Dopisując tuż przed wydaniem książki świeży wstęp i powołując się na najnowsze dane dotyczące wzrostu, w tym z UE, autorka nie wyklucza takiego scenariusza, ale zarazem ostrożnie cytuje jeden z raportów Azjatyckiego Banku Rozwoju (z 2011 r.), gdzie też wspomniano o takim scenariuszu, zaznaczając jednak, że „nie jest on jeszcze przesądzony”.

Dla nas jednak znamienne powinno być to, że jest w ogóle rozważany. To daje do myślenia.