Eksploracja kosmosu zaczęła się 4 października 1957 roku, kiedy na orbicie umieszczony został satelita Sputnik 1. Kończy się zatem dopiero szósta dekada od naszego pierwszego wejrzenia w przedsionek wszechświata, a globalne przychody z interesów kosmicznych przekroczyły w 2013 r. poziom 250 mld dolarów. Korzyści z podboju już są już niebagatelne, będą zapewne znacznie większe.
ikona lupy />
Budżety kosmiczne w 2013 roku (infografika Dariusz Gąszczyk/ CC by NASA Goddard Space Flight Center) / Media

Wbrew obiegowym wyobrażeniom, badania kosmiczne, w tym loty załogowe i bezzałogowe, nie są dla świata i ludzkości jakimś bardzo kosztownym obciążeniem. Autorzy publikacji OECD pt. „The Space Economy at a Glance 2014” wskazują, że w 2013 r. łączna wielkość środków budżetowych przeznaczonych na wszelką działalność kosmiczną wyniosła w 40 najbardziej zaangażowanych państwach 64,3 mld dolarów. Dla porównania, wszystkie wydatki polskiego budżetu centralnego wyniosły w tymże roku 321,3 mld zł, a więc równowartość mniej więcej 100 mld dolarów. Wniosek o relatywnie małej skali obciążeń związanych badaniami kosmicznymi znajduje potwierdzenie w danych, wedle których środki przeznaczane na ten cel w USA stanowią zaledwie 0,3 proc. PKB. We Francji, która też jest w tej dziedzinie bardzo aktywna, to zaledwie 0,1 proc.

Zastrzec w tym momencie trzeba, że zliczenie wszystkich pozycji rozchodów i przychodów z działalności związanej z kosmosem jest bardzo trudne, a w rzeczywistości niemożliwe. Po obu stronach bilansu szacunki są prawdopodobnie mocno zaniżone. Część wydatków skrywana jest w celowo nieprzejrzystych budżetach obronnych. OECD nie uwzględnia ponadto wydatków na badania kosmiczne prowadzone przez uniwersytety oraz wszelkie inne ośrodki badawczo-rozwojowe. Także sporo przychodów jest trudnych do jednoznacznego zdefiniowania i wykazania. Przykładem mogą być osiągnięcia inżynierii zawdzięczane poszukiwaniom rozwiązań do zastosowania w kosmosie, a potem upowszechnione w życiu codziennym, tak jak m.in. urządzenia bezprzewodowe, termometry na podczerwień, czy tak z pozoru odległe od wszechświata mleko modyfikowane.

Reklama

>>> Czytaj też: Polska potęgą kosmiczną? W ciągu dekady fundusze na badania wzrosły dwudziestokrotnie

Korzyści da się policzyć

ikona lupy />
Budżety kosmiczne wybranych państw w 2013 roku (infografika Dariusz Gąszczyk/ CC by NASA Goddard Space Flight Center) / Media

Według ostrożnego szacunku OECD, w 2013 r. przychody komercyjne światowej gospodarki kosmicznej (space economy) wyniosły 256,2 mld dolarów. Powstały w trzech segmentach. Przychody uczestników przemysłowego łańcucha dostaw obiektów kosmicznych wynoszą obecnie minimum 85 mld dolarów (33 proc. całości). Drugi segment to przychody operatorów satelitów używanych przede wszystkim w telekomunikacji i systemach pozycjonowania GPS. Wynoszą one nie mniej niż 21,6 mld dolarów (9 proc.) i przypadają na ponad 50 takich operatorów (np. Eutelsat, Inmarsat, Intelsat). Trzecia grupa beneficjentów to firmy oferujące wszelkiego rodzaju usługi „dla ludności i biznesu”, a wykorzystujące urządzenia i rozwiązania rodem z techniki kosmicznej. Są to m.in. dostawcy Internetu, telewizji satelitarnej, nawigacji samochodowych, ale także mobilnych usług finansowych oraz wszelkie inne podmioty wykorzystujące w swej działalności zdobycze łączności zapewnianej z kosmosu. Przychody tego segmentu ocenione zostały w 2013 r. na minimum 149,6 mld dolarów (58 proc.).

Dla lepszej orientacji dokonywana jest kategoryzacja biznesu kosmicznego zajmującego się kosmosem w sposób bezpośredni. Uwagę skupiają rzecz jasna tzw. podmioty o znaczeniu zasadniczym (primes), takie jak: Airbus, Boeing, francusko-włoskie konsorcjum Thales Alenia, Lockheed Martin, Mitsubishi, czy rosyjski kompleks im. Kruniczewa. Te i inne „primes” projektują i kompletują najróżniejsze urządzenia i systemy kosmiczne, od rakiet i kapsuł po platformy startowe. Kolejne grupy to firmy z tzw. pierwszego rzędu (tier 1), które zajmują się podsystemami i modułami (np. napędowymi), aż po firmy trzecio- i czwartorzędne (tier 3 i 4). Te z końca łańcucha dostarczają elementy i komponenty – od skomplikowanych po stosunkowo proste (wiązki kabli, czujniki, itp.).

>>> Czytaj też: Bilet za 250 tysięcy dolarów. Chętnych na loty w kosmos nie brakuje

Zainteresowania państwowe i militarne

W czasach tzw. zimnej wojny i konfrontacyjnej rywalizacji między ZSRR a USA „zdobywanie” kosmosu było domeną tych dwóch supermocarstw i odbywało się w zasadzie bez współpracy ponadgranicznej. Znakiem dzisiejszych czasów jest postępująca internacjonalizacja będąca pochodną skali dążeń i wyzwań, jak również dokonań w dziedzinie globalizacji, w tym integracji w ramach Unii Europejskiej.

Bez państwowych programów, badań i zamówień penetracja kosmosu ograniczałaby się zapewne do wykorzystywania dotychczasowych osiągnięć i rozwiązań w rodzaju satelitów, czy wycieczkowych eskapad poza atmosferę dla nieznających granic przyzwoitości miliarderów. Sektor prywatny nie jest więc jeszcze gotowy do przejęcia pałeczki. Międzynarodowe firmy prywatne działające w biznesie kosmicznym stają się coraz potężniejsze i sprawniejsze, ale karty nadal rozdają państwa, rządy i ich agendy.

Dominacja przedsięwzięć sterowanych bezpośrednio przez państwa uwidacznia się w statystykach – w 2013 r. wystrzelonych zostało ogółem ponad 100 satelitów Ziemi, z czego tylko 29 proc. stanowiły komercyjne satelity telekomunikacyjne. Relatywnie duże sumy wydają na działalność kosmiczną Chiny, które rozwijają ten sektor także, a zapewne przede wszystkim, z powodów polityczno-militarnych. Chiny nadrabiają dystans utracony w czasach dyktatury przewodniczącego Mao, ale prym wiodą nadal dwa centra badawczo-produkcyjne w USA i Europie. Liczy się także bardzo mocno Japonia, a w mniejszym stopniu Korea Płd. i Izrael, które mają niekwestionowane osiągnięcia w elektronice i przemyśle lotniczym.

Wątek militarny oddziałuje z jednej strony strony hamująco, a z drugiej pobudzająco. W USA obowiązuje ustawa pn. International Traffic in Arms Regulations (ITAR), której zadaniem jest ochrona pozycji wojskowej USA. Amerykańskie Ministerstwo Handlu oszacowało ostatnio, że restrykcje w dopuszczeniu do sprzedaży urządzeń chronionych przez tę ustawę pozbawiły w latach 2009-12 amerykańskich producentów z sektora kosmicznego wpływów w granicach od prawie 1 do 2 mld dolarów. Procedury kontrolne w eksporcie z USA wywołały jednocześnie zapotrzebowanie na urządzenia i elementy „ITAR-free”, co sprzyja rozwojowi przemysłu kosmicznego w Europie i Azji Wschodniej.

Z uwagi na wielkie różnice potencjałów, asygnowanych środków i dotychczasowych osiągnięć, główną areną szerokiej współpracy międzynarodowej są przede wszystkim badania naukowo-rozwojowe oraz projektowanie i konstruowanie urządzeń peryferyjnych („drobiazgu” wykorzystywanego w kosmosie) oraz najróżniejszych podzespołów oraz elementów. Na tej zasadzie w tzw. podbój kosmosu mogą włączać się placówki i podmioty np. z Polski. Nasze wydatki na ten cel ze środków publicznych wynoszą wprawdzie w przeliczeniu na statystycznego Polaka równowartość tuzina wiejskich jajek rocznie, ale z drugiej strony są niemal wiernym odzwierciedleniem naszej pozycji w rankingu państw ustawionych pod względem bezwzględnej wielkości PKB.

Ujęcie według parytetu siły nabywczej (PPP) poprawia nieco pozycję Polski. Jeśli liczyć budżety kosmiczne według bieżących cen i kursów, jest już gorzej – wyprzedza nas więcej państw, w tym Argentyna, Turcja i Indonezja. W kategorii udziału tych wydatków w PKB notujemy w ostatnich latach silną dynamikę. Sporo w tej ocenie usprawiedliwionej ironii, bo udział ten wzrósł z 0,0003 proc. PKB w 2008 r. do 0,0089 proc. w 2013 r. Udzielamy się zatem na miarę naszych nadal dość skromnych możliwości. Wbrew wezwaniom Wieszcza, mierzymy w ten sposób zamiary na siły, czyli nie porywamy się z motyką na słońce.

Uwagę opinii publicznej zaprzątają na co dzień rojenia o wyprawach człowieka na Marsa, albo jeszcze dalej. W chwili obecnej słowo „rojenia” jest całkowicie na miejscu, choć niewykluczone, że za parę lub kilka dekad perspektywa może ulec zmianie. Nie zmienia to trzeźwej oceny, że w potencjalnych wędrówkach człowieka po pustce Układu Słonecznego doszukać się można wprawdzie jakiegoś sensu, ale jest to (przynajmniej na razie) sens mocno ograniczony, podobny do logiki i poetyki szturmowania Mount Everestu przez kolejne tłumy „zdobywców”.

>>> Czytaj też: Porażka Richarda Bransona. To koniec turystycznych lotów w kosmos?

Nie tylko łowcy asteroidów

Nadzieje wiązać należałoby raczej z doniesieniami dotyczącymi np. planów złowienia asteroidy. W 2019 r. NASA miałaby dokonać wyboru celu. Plan polegałby na dotarciu gdzieś za ok. 10 lat na asteroidę, pobraniu próbek i dostarczeniu ich na Ziemię. Użyteczność takiego przedsięwzięcia polegałaby na przetestowaniu możliwości zmiany kursów niewielkich ciał niebieskich, po to by zapobiec ich ewentualnej kolizji z Ziemią. Inna (hipotetyczna tymczasem) korzyść to możliwości pozyskiwania wielkich ilości bardzo tu nam potrzebnych metali tzw. ziem rzadkich, bo ich gęstość jest podobno na asteroidach 100 tysięcy razy wyższa niż w płaszczu Ziemi. Podobne plany mają też amerykańskie firmy prywatne. Chęć łowienia asteroidów zgłaszają np. prezesi spółek Planetary Resources, czy Deep Space Industries.

W mniej spektakularnym wymiarze ewolucja sektora kosmicznego polega na wchodzeniu w czasy „małych satelitów dla każdego”. Im mniejszy obiekt, tym mniej może zdziałać (aparatura i paliwo swoje waży), ale też mniejsze koszty i trudności. Dzięki postępom techniki (m.in. w zakresie miniaturyzacji), wady małych satelitów są znacznie mniej uciążliwe niż kiedyś, a elementy i gotowe podzespoły do domowego montażu najmniejszych satelitów (tzw. cubesats o wadze od 1 do 10 kg i pikosatelity o wadze poniżej 1 kg) można nawet kupić w Internecie. Zazwyczaj, obiekty takie wysyłane są w przestrzeń w ramach wolnej nośności rakiet unoszących większe ładunki. Począwszy od 2002 r. wyekspediowano w kosmos ok. 200 cubesatów, ale tempo rośnie szybko. Z rozeznania przeprowadzonego przed rokiem wynika, że nad własnymi konstrukcjami najmniejszych satelitów Ziemi pracowało wtedy ok. 100 uniwersytetów na całym świecie.

O własne takie satelity pokusiła się Polska. Od 2012 r. mamy na orbicie pierwszego rodzimego satelitę PW-Sat, który jest dziełem studentów. Potem był „Lem” i jego bliźniak „Heweliusz”. Ten drugi wyniesiony został latem 2014 r. przez chińską rakietę Długi Marsz 4B. Oba to malutkie kostki o boku 20 cm i wadze 6 kg. Heweliusz wyposażony jest w najmniejszy obecnie profesjonalny teleskop działający na orbicie i obserwuje Drogę Mleczną. Takie przedsięwzięcia wpływają znakomicie na wiarę we własne siły, umiejętności i możliwości. Szkoda zatem, że tyle pieniędzy publicznych marnujemy w wyniku najróżniejszych zaniechań – np. w dziele restrukturyzacji śląskich kopalń węgla. Na najwyższe cele i technologie pozostają w tej sytuacji już tylko grosze.

Szkoda, bo poza gromadzeniem wiedzy i doświadczenia są korzyści, które dają się zmierzyć. W 2010 r., kosztem kilku milionów koron, Norwegia wysłała w przestrzeń małego satelitę AISSa, którego zadaniem jest obserwowanie i dokumentowanie ruchu statków (o wyporności brutto powyżej 300 ton) wzdłuż wybrzeża kraju. Kontrolowana jest w ten sposób m.in. działalność rybołówcza i stan środowiska (wykrywanie wycieków związanych z eksploatacją pół naftowych i gazowych). Według Norwegów, jedna korona wydana na działalność związaną z kosmosem dała w 2013 r. średni zwrot w wysokości 4,75 korony.

Podobnych szacunków dokonują także inne kraje spoza grona potentatów. W Belgii jedno euro wydatków daje 1,4 euro korzyści (dane z 2010 r.). W Danii relacja kształtowała się jak 1 do 3,7 do 4,5 euro (2008 r.). W Irlandii było to 1 do 3,63 euro (2012 r.), w Portugalii 1 do 2 euro, a w Wielkiej Brytanii gdzie takie szacunki sporządzane są regularnie co dwa lata jeden funt wydany w kosmosie przynosi pożytek wynoszący obecnie 1,91 funta. Relacje złoty do złotych pozostają jeszcze nieznane.