W ostatnim dniu przed wyborami powszechnymi w Wielkiej Brytanii komentatorzy są zgodni, że jeszcze nigdy nie było tak trudno przewidzieć ich wyniku. Dwie główne partie idą w sondażach łeb w łeb, rośnie siła mniejszych ugrupowań, a co piąty brytyjski wyborca nadal nie wie, jak zagłosuje.

Walka o głosy tych niezdecydowanych sprowadza się do podróży liderów po całym kraju i coraz bardziej abstrakcyjnych sloganów. Brzmią one niemal identycznie.

Konserwatyści apelują do "ciężko pracujących rodzin", Labourzyści do "ludzi pracy". Obie strony obiecują im większe bezpieczeństwo materialne, opiekę na starość i pomoc w kształceniu dzieci.

Zdaniem komentatorów, żadna partia nie zdoła samodzielnie utworzyć rządu. A bez jasnego zwycięzcy, kiedy w grę wchodzić mogą koalicje czy rządy mniejszościowe, wzrośnie siła przetargowa mniejszych partii. Zwłaszcza szkockich nacjonalistów, którzy mają za sobą połowę elektoratu w Szkocji i są gotowi wesprzeć mniejszościowy rząd Partii Pracy, wywierając na niego zakulisowo ogromny wpływ.

Boi się tego były konserwatywny premier John Major, ostrzegając przed "zmową sił, które są gotowe rozerwać nasz kraj". Ale z kolei były lider Labourzystów, Neil Kinnock, obawia się - jak ich określa - "wstydliwych torysów", czyli niezdecydowanych wyborców, którzy w ostatniej chwili zagłosują na status quo i przechylią jednak szalę na stronę Konserwatystów.

Reklama

>>> Polecamy: "Pracowaliście dla nas ciężko? To spadajcie". Londyn wyrzuca wykwalifikowanych imigrantów