Ich książka-reportaż (Wydawnictwo Czarne, 2015 r.) ukazuje rozgrywki na szczytach władzy w jednej z największych gospodarek globu, odsłaniając przy tym koszty chińskiego cudu ekonomicznego, którego głównym beneficjentem stała się przede wszystkim komunistyczna elita wraz z powiązanym z nią biznesem. Osnową jest głośna sprawa upadku Bo Xilaia potężnego i typowanego nawet na przywódcę państwa sekretarza partyjnego w największym mieście Chin, ponad 30-mln Chongqingu.

Interesy na śmierć i życie

Afera Bo Xilaia zaczęła się od zabójstwa Neila Heywooda, angielskiego biznesmena działającego w Chinach i zaprzyjaźnionego z rodziną partyjnego barona. Heywood pomagał familii w interesach i nielegalnych transferach pieniędzy na Zachód. Po pewnym czasie stał się jednak ponoć zbyt zachłanny i zaczął szantażować swych chlebodawców. Gu Kwilai, żona Bo Xilaia, postanowiła raz na zawsze pozbyć się Brytyjczyka, zabijając go. W zatuszowaniu morderstwa pomagał jej szef policji w Chongchingu i zarazem bliski współpracownik Bo. To uruchomiło ciąg wydarzeń, które doprowadziły do upadku wszechmocnego sekretarza (on sam o planie zabójstwa Heywooda ponoć nie wiedział) i niemal zakłóciło dokonującą się co 10 lat wymianę władzy w Chinach.

Choć Bo Xilai oraz jego żona zostali osądzenie i skazani (on na dożywocie, ona na karę śmierci w zawieszeniu) autorzy książki twierdzą, że znaków zapytania wokół całej sprawy jest wiele a wszystko nie wyglądało tak, jak przedstawiały to chińskie władze, którym bardzo zależało, aby jak najszybciej zakończyć cały skandal.

Reklama

Sugerują, że to nie korupcja, sprzeniewierzenie funduszy publicznych i nadużycie władzy, które potwierdził proces, były prawdziwym powodem upadku Bo Xilaia, lecz jego zbytnia potęga, pewność siebie i nieukrywanie politycznych ambicji. Twierdzą, że ci, którzy go utrącili, wcale nie byli od niego lepsi, gdyż – tak jak jak on – wzbogacili się w nielegalny sposób. Potężny, spiskujący ze swymi sojusznikami na szczycie, by przejąć władzę, polityk trafił na sprytniejszych i bardziej bezwzględnych od siebie, oni zaś „posłużyli się podobną metodą, aby doprowadzić do jego upadku”. Do tego w decydującym momencie opuścili go nawet ci, na których najbardziej w Pekinie liczył.

Bezsporną zaletą książki jest to, że nie skupia się tylko na historii upadku pretendenta do najwyższych władz, lecz odsłania kulisy działania polityczno-biznesowego układu oplatającego państwo i gospodarkę Chin. Nie ma chyba drugiego kraju, w którym te dwie grupy byłyby ze sobą tak silnie powiązane, często – dosłownie – na śmierć i życie. Biznesmeni w Chinach, co dobitnie pokazał opisany skandal, w dużym stopniu polegają na wsparciu urzędników. Często „milioner ulega żądaniom szefa niewielkiej agencji rządowej, który ma wpływ na lokalną strategię i zasoby oraz może sprawić, że majątek biznesmena wyparuje w ciągu jednej nocy” – czytamy. Większość dużych chińskich przedsiębiorców jest zaprzyjaźnionych z szefami komitetu partii na poziomie prowincji, gubernatorem, burmistrzem albo członkiem Biura Politycznego. To przyciąganie jest zdaniem autorów wzajemne, a urzędnicy „są coraz bardziej zależni od przedsiębiorców, którzy pokrywają ich prywatne wydatki”.

„Taki układ jest korzystny dla wszystkich: urzędnik nie kiwnąwszy palcem, dostaje procent od zysków, bez wiedzy opinii publicznej czy partii, a biznesmen ma zapewnioną niezbędną ochronę polityczną lub określony kontrakt rządowy” – podkreślają autorzy.

W latach 80. partia zabroniła wprawdzie dzieciom urzędników wyższego szczebla angażować się w biznes, lecz trudno teraz znaleźć takich, których dzieci nie wykorzystują w prowadzeniu interesów koneksji swoich rodziców. Widać to na wszystkich szczeblach władzy. Co ciekawe, „jeśli jakiś urzędnik próbuje zachować czyste ręce, inni uznają, że łamie zasady i szybko się go pozbywają”. Innymi słowy ludzie biznesu i przedstawiciele władz w Chinach siedzą na jednej łódce, więc jeśli jedna strona będzie miała kłopoty, „druga pójdzie na dno razem z nią”.

Z przywołanych w książce utajnionych badań Chińskiej Akademii Nauk Społecznych wynika, iż pod koniec 2006 r. w Chinach było 3,2 tys. miliarderów (licząc w juanach), z czego 2932 stanowili tzw. książęta, czyli dzieci partyjnych dostojników piastujący najwyższe urzędy (do nich zalicza się także Xi Jinping, obecny przywódca Chin). Można jedynie dodać, że od 2006 roku liczba miliarderów, w tym „książąt” jeszcze mocno wzrosła.

Korupcja wpisana w system

Bardzo celna jest w książce diagnoza przyczyn korupcji w Chinach i ciągłej z nią walki, z czego – przypomnę – aktualnie sprawująca władzę ekipa uczyniła motyw przewodni swych rządów. Zdaniem Pina Ho i Wenguanga Huanga obecna kampania (jak i poprzednie) służy do rozprawiania się z konkurentami w walce o władzę.

„Korupcja jest rezultatem braku przejrzystości systemu. Ale paradoksalnie walka z nią odbywa się na takich samych zasadach” – uważają autorzy. To nie organy ścigania – policja, prokuratura czy sądy, jak w państwach demokratycznych zajmują się tropieniem i sądzeniem skorumpowanych ludzi, lecz wszechwładna partyjna Centralna Komisja Kontroli Dyscyplinarnej. Działa ona de facto poza prawem, może przesłuchiwać, więzić (dysponuje tajnymi aresztami) i jednocześnie wydawać wyroki, które sądy tylko pieczętują. Wszystko odbywa się przy drzwiach zamkniętych, choć z punktu widzenia zwykłych Chińczyków padających ofiarą szerzącej się korupcji władzy „komisja stanowi jedyną nadzieję na sprawiedliwość”. Wśród dostojników partyjnych w Chinach krąży powiedzenie „Nie boję się ani Boga, ani duchów, boję się tylko wezwania przed Centralną Komisję Kontroli Dyscyplinarnej”.

Na poziomie władz centralnych komisja ta egzekwuje jednak prawo dość wybiórczo. „Dochodzenie antykorupcyjne jest narzędziem mającym chronić interesy garstki przywódców najwyższego szczebla” – zauważają autorzy. Komisja często atakuje przeciwników politycznych albo chroni konkretne uprzywilejowane osoby. Podejście, „w którym są równi i równiejsi, wyjaśnia powszechność korupcji w Chinach”, ponieważ jest ona „wbudowana w sam system polityczny”.
Przecieki i inspiracje

W książce z mozaiki wielu rozmów z chińskimi biznesmenami, politykami czy niezależnymi dziennikarzami wyłania się mało optymistyczny obraz współczesnych Chin i ich biznesowo-politycznych elit.

Sami ludzie władzy w Chinach uciekają się do kontrolowanych i niekontrolowanych przecieków do zachodnich mediów, by nimi manipulować albo oczerniać swoich politycznych adwersarzy w kraju. Autorzy „Uderzenia w czerń” sami zetknęli się podczas pracy nad książką z takimi właśnie praktykami i musieli starannie oddzielić ziarno od plew, choć – jak przyznają – bywało to trudne.

Niezwykle ciekawa jest również diagnoza dotycząca przyszłości Chin i deklarowanych usilnie przez władze reform. Idzie ona wyraźnie pod prąd powszechnym w świecie opiniom. Autorzy uważają, że naukowcy i dziennikarze na Zachodzie błędnie nadużywają wobec chińskich władz etykietek typu „konserwatywny” czy „reformistyczny”. Twierdzą, że w chińskiej kompartii nie ma ani jednych, ani drugich. „Jako beneficjenci obecnego systemu chińscy przywódcy bywają reformistami tylko wówczas, kiedy reformy sprzyjają ich własnym interesom gospodarczym czy politycznym” – piszą. Jeśli, bowiem jakaś reforma narusza równowagę sił albo zagraża ich dobru, natychmiast zmieniają się w ultrakonserwatystów.

Uważają (to również pogląd dosyć dyskusyjny), że chińskie przywództwo nie ma żadnej motywacji, aby wprowadzać reformy na dużą skalę i tłumaczą, dlaczego. Otóż, jeśli chodzi o stosunki międzynarodowe, ogromne rezerwy walutowe Chin oraz rzeczywista i potencjalna kontrola nad rynkiem nadal mogą przyciągnąć (i przyciągają) dużą grupę zachłannych na pieniądze inwestorów, zdesperowanych polityków i oportunistycznych uczonych, którzy będą przypochlebiać się Chinom dla korzyści ekonomicznych.

Rozdroża rozwoju

Zagrożenie stojące przed Chinami autorzy książki definiują następująco. Otóż po ponad 30 latach reform rynkowych Chiny zmieniły oblicze, „zniszczony sampan zmieniając na luksusowy statek wycieczkowy. Okręt ten pływa jednak po wzburzonych wodach. Bańka stworzona przez rozwijające się budownictwo i rosnące ceny nieruchomości, a także system finansowy, rozchwiany w wyniku irracjonalnych kredytów udzielanych skorumpowanym urzędnikom lokalnych władz oraz gigantycznym przedsiębiorstwom państwowym, mogą okazać się mielizną, na której osiądzie statek”. Do tego reformy ekonomiczne wzbudziły w chińskim społeczeństwie przemożną chęć dorobienia się, a także gniew i frustrację, gdy ludzie widzą, że bogaci się tylko niewielka grupa urzędników partyjnych oraz ustosunkowanych prywatnych przedsiębiorców. Przepaść między bogatymi a biednymi zrodziła niechęć do tych, którzy mają pieniądze i władzę, a dzięki nowoczesnym mediom, zwłaszcza internetowi (mimo jego kontroli), społeczeństwo jest poinformowane lepiej niż kiedykolwiek.

Konkluzja wydaje się więc pesymistyczna. Afera Bo Xilaia ujawniła wszystkie słabości chińskiego modelu rozwoju – wzrostu ekonomicznego bez demokratycznych reform. W tym miejscu też można polemizować z autorami, gdyż nie brak w świecie opinii, że stanowi to o sile chińskiego modelu, a nie o jego słabości.

Pin Ho i Wenguang Huang ostrzegają, że „dopóki Chinami będzie rządzić jedna partia, dopóty ani obywatele, ani zagraniczni biznesmeni, ani korporacje czy rządy innych państw nie mogą oczekiwać stabilności czy bezpieczeństwa”.

Ciśnie się przy okazji pytanie, jak Chinom mimo wszystko udało się osiągnąć ekonomicznie tak wiele i to w tak w krótkim czasie? Odpowiedzi na nie w książce jednak nie znajdziemy, a szkoda.