Czy wysłać dziecko do publicznej szkoły cieszącej się opinią dobrą, czy złą? Odpowiedź jest oczywista. Jednak z dobrymi szkołami jest pewien problem.

One się zapychają. Uczniów jest coraz więcej i więcej, z jednego oddziału robią się dwa, potem trzy, w końcu zaczyna się nauka w systemie zmianowym. Tłok w szatni, tłok na korytarzach, tłok na stołówce, tłok na świetlicy. Szkoła przepoczwarza się w molocha. Uczeń przestaje być traktowany indywidualnie, staje się kolejną z setek twarzy. Powolutku, rok za rokiem, szkoła dobra zmienia się w szkołę złą. I nagle rodzice, którzy za wszelką cenę zapisywali do niej dzieci, kłamiąc w oświadczeniach na temat swojego miejsca zamieszkania, orientują się, że to już nie jest placówka ich marzeń. Edukacyjny proces gnilny właśnie się zaczyna. Jak się skończy? Czy można jakoś usprawiedliwiać mijanie się z prawdą przez rodziców? Przecież każdy chce dla swojej pociechy jak najlepiej. Problemu pewnie by nie było, gdyby placówki prezentowały w miarę wyrównany, dobry poziom. Ten zapewnić może tylko pełna entuzjazmu, ale i doświadczenia, lubiąca dzieci i dobrze opłacana kadra. Tu pole do popisu ma państwo. Jeśli dalej nic nie będzie robić, to w dłuższej perspektywie poziom szkół się wyrówna. Szkoda, że w dół.