Pewien znany mi lekarz ze wsi na południu Polski – prowadzi tam niepubliczny zakład opieki zdrowotnej – jest jednocześnie współwłaścicielem apteki stojącej tuż obok jego przychodni.

Kiedy on przyjmuje pacjentów w gabinecie i wypisuje im recepty, jego wspólnik już czeka przy aptecznej kasie i zaciera łapki. Wie, że przepisane zostaną „właściwe” leki, to znaczy takie, od których będą mogli skasować największą marżę. Lub takie, na których zależy koncernom farmaceutycznym, bo te – jak wiadomo – potrafią się odwdzięczyć. Tu wycieczka, zwana także sympozjum, tam wyjazd na zagraniczny kongres – o pieniądzach nie będziemy mówić, bo przecież nikt nikogo za rękę nie złapał, prawda? Takie praktyki miały zostać ukrócone, mówiło się o tym w 2009 r. Wtedy wchodziły ostrzejsze przepisy dotyczące kontaktów lekarzy z repami, jak się nazywa przedstawicieli handlowych koncernów farmaceutycznych. Co zrobiono? Zakazano spotkań w gabinetach lekarzy, kiedy ci przyjmują pacjentów.

Gdybym pisała ten komentarz w sieci, wstawiłabym w tym miejscu uśmieszek. Ale sprawa lobbingu farmaceutów w środowisku lekarskim ucichła nie dlatego, że temat zniknął, ale że się ograł, a my przyzwyczailiśmy. Teraz wraca od strony – farmaceutów. Ci radośnie biegają na kursy sponsorowane przez koncerny farmaceutyczne, na których uczą ich, że na kaszel należy przepisywać specyfik Y i tylko to, z kolei lek X oprócz hemoroidów wyleczy brodawki i leczenie nocne. Tak wyedukowani wciskają potem niepotrzebne, za to drogie specyfiki zdezorientowanym pacjentom. Najgorsze, że nie ma na to rady, gdyż na chciwość i podłość jeszcze nikt nie wynalazł skutecznego lekarstwa.