Od trzech lat działa w Kanadzie zasada „jeden za jeden”, zgodnie z którą wprowadzenie przez rząd federalny każdego nowego prawa połączone musi być z usunięciem z porządku prawnego jakiejś innej regulacji o tej samej wadze. Wcześniej zasada ta stosowana była przez rząd „na ochotnika”, lecz w kwietniu br. uchwalona została ustawa w tej sprawie o nazwie „Red Tape Reduction Act”.

Red tape to angielski idiom oznaczający pętanie aktywności wskutek ekscesów biurokratycznych biorących początek w przesadnie rozbudowanej regulacji prawnej. Poszukiwania pochodzenia wyrażenia nie dały jednoznacznych rezultatów. Najwięcej zwolenników zyskało więc domniemanie, że chodzi o czerwone tasiemki jakimi opasane były zbiory najważniejszych dokumentów przekazywanych w XVI wieku, za króla Karola V, pod obrady hiszpańskiej Rady Państwa. Mniej istotne papiery państwowe wiązane były zwykłym sznurkiem, a zatem czerwona przepaska nadawała sprawie rangi, majestatu i splendoru.

Podatek ukryty w paragrafach

Przepisy uchwalane przez władze w nadmiarze to rodzaj ukrytego podatku. Nie ma polskich szacunków jego rozmiarów, ale są obce. Amerykańskie Stowarzyszenie Producentów (National Association of Manufacturers) twierdzi, że całkowity koszt baczenia przez firmy z USA na zgodność prowadzonej działalności z przepisami federalnymi przekracza 2 biliony dolarów. (2 028 mld dol. w 2012 r., licząc w dolarach o sile nabywczej z 2014 r.). Przeciętny tego koszt roczny przypadający na przedsiębiorstwo amerykańskie wynosić ma 233 tys. dolarów, czyli jedną piątą funduszu wynagrodzeń takiej statystycznej firmy. Koszty związane z dopilnowaniem przestrzegania przepisów przeliczone na jednego zatrudnionego wynoszą w amerykańskich firmach niemal 10 tys. dolarów rocznie, ale w spółkach produkcyjnych wzrastają dwukrotnie, bo do 19 564 dolarów rocznie na jednego pracownika.

Relatywnie najcięższe brzemię biurokracji spada na firmy małe, a zwłaszcza te najmniejsze, bo w wielkich korporacjach wielkie koszty obsługi prawnej rozkładają się na tysiące zatrudnionych i miliardy przychodów. Wśród firm produkcyjnych różnica jest przynajmniej trzykrotna, jeśli bowiem na wytwórnię przemysłową zatrudniającą do 50 osób przypada 35 tys. dolarów takiego kosztu rocznie per capita, to w dużych fabrykach (100 i więcej pracowników) jest to 13 750 dolarów rocznie. Zrozumiałe jest w tym świetle, że największym wyzwaniem aż dla 88 proc. ankietowanych przemysłowców działających w USA jest już samo poruszanie się w amerykańskiej dżungli prawa gospodarczego, finansowego i podatkowego.

Reklama

>>> Czytaj też: Kanada w ciągu wieku może dołączyć do grona supermocarstw

Wartość szkodliwej biurokracji

The Wall Street Journal sparafrazował niedawno tytuł pewnego słynnego „dzieła”, pisząc o biurokracji w „pięćdziesięciu odcieniach czerwieni” (Fifty Shades of Red). Nic dziwnego, że szacunków szkodliwości biurokracji jest wręcz na pęczki. Fundacja Heritage oceniła ostatnio działalność legislacyjną za prezydentury Baracka Obamy. Wyliczyła, że w ciągu ostatnich 6 lat zaczęły w USA obowiązywać aż 184 tzw. „ustawy istotne” (major rules), podczas gdy w takim samym czasie administracja prezydenta Busha młodszego wprowadziła 76 takich praw. Według samych ustawodawców, uśredniony koszt major rules autorstwa rządu Obamy wynosi 80 mld dolarów rocznie, podczas gdy koszt wynikający z „istotnych ustaw” George’a W. Busha wynosił niecałe 31 mld dolarów.

W urzędowej nomenklaturze amerykańskiej przepisy prawa uzyskują rangę „major” rule, jeśli: (1) ich roczny wpływ na gospodarkę przekracza 100 mln dolarów, przepisy powodują (2) „istotny” wzrost kosztów lub cen dla konsumentów, poszczególnych branż, instytucji federalnych, stanowych lub lokalnych albo regionów geograficznych, mają (3) niekorzystny wpływ na konkurencję, zatrudnienie, inwestycje, wydajność, innowacyjność, a także na zdolność firm działających w USA do konkurowania na rynku wewnętrznym i rynkach zagranicznych z ich zagranicznymi odpowiednikami.

Analiz tego rodzaju nie należy oczywiście rozumieć dosłownie, ponieważ nikt nie postuluje zredukowania biurokracji do zera. Teza przebijająca z każdej strony cytowanych raportów mówi natomiast o wielkiej przesadzie w rozmiarach regulacji i braku samokontroli po stronie prawodawców i władzy wykonawczej. Więcej prawa uchwalanego bez wiedzy, namysłu i nierozważnie, to wyższe koszty i mniejsze płace i zyski. Słabość takich opracowań polega zaś głównie na tym, że nie odnoszą się ani słowem do pytania, jakie są uzasadnione (dopuszczalne) rozmiary biurokracji?

Tzw. przeciętny zjadacz chleba nie rozumie niestety, że to on jest głównym płatnikiem łożącym z podatków i składek na ekscesy biurokratyczne. Dlatego też obóz zwolenników sieczki prawnej na każdą okazję nakrywa niestety czapkami tych nielicznych, którzy twierdzą, że wprawdzie dekalog dziś już nie wystarcza, ale prawo na każdą, nawet najbardziej byle jaką okazję, to aberracja. Zwolenników rozpoczęcia szerokich procesów melioracyjnych, czyli procesu osuszania trzęsawiska regulacyjnego w gospodarce jest więc nadal o wiele za mało.
Kanadyjski promyk nadziei

Promyczek nadziei na zmianę dominujących obecnie postaw rozświetla na razie jedynie Kanadę. Z oficjalnej publikacji tamtejszej Rady Skarbowej (Treasury Board – rodzaj bardzo ważnego komitetu rady ministrów) dowiedzieć się można, że wspomniana na początku reguła „jeden za jeden” przynosi pewne policzalne, choć skromne efekty. Przez dwa i pół roku jej „ochotniczego” stosowania (od początku 2012 r. do czerwca 2014 r.) redukcja netto objęła 19 federalnych aktów prawnych.

Rząd w Ottawie szacuje, że ciężar finansowy dźwigany przez tamtejsze firmy z powodu „nadczynności” legislacyjnej zmalał wskutek tego o 22 mln dolarów kanadyjskich rocznie. W innym ujęciu biznes kanadyjski oszczędza rocznie 290 tys. roboczogodzin spędzanych dotychczas na pilnowaniu przestrzegania tych wykreślonych teraz regulacji prawnych. Mało to bardzo, ale wielogłowa hydra z czerwonymi tasiemkami na szyjach jest przecież niezwykle żywotna, niemal nieśmiertelna.

Z drugiej strony, szewczyk krakowski też w opałach był nie lada, a ze Smokiem Wawelskim poradził sobie jak trzeba. Pomysł na okiełznanie potwora rozpasanej biurokracji przyszedł z innowacyjnej Kolumbii Brytyjskiej. Wiceszefowa Canadian Federation of Independent Business, Laura Jones przypomniała na łamach „Vancouver Sun” ponure czasy końca XX wieku, kiedy spółki leśne przestrzegać musiały ścisłych wytycznych w sprawie rozmiarów gwoździ używanych do wznoszenia w puszczy prowizorycznych mostów z drewna, kiedy restauracje mogły instalować telewizory, ale wyłącznie o określonej przekątnej ekranu, a dzieci, które chciały przynieść kijankę na lekcję o swoich pasjach, przedstawić musiały najpierw dwie oddzielne zgody od właściwych władz Kolumbii Brytyjskiej.

W tej sytuacji, zdesperowane władze prowincji postanowiły w 2001 r. odchudzić tamtejszy „Dziennik Urzędowy” o jedną trzecią w ciągu trzech lat. Usankcjonowano w tym celu zasadę „dwa za jeden” oznaczającą, że uchwalenie nowych przepisów połączone być musi z likwidacją dwóch innych, obowiązujących do tej pory aktów prawnych.

Odrzucono tam w ten sposób karkołomną i kaleką, ale spowszedniałą w świecie tezę, według której stopień służebności parlamentu i zasiadających w nim posłów wynikać miałby z liczby nowych praw już uchwalonych i do uchwalenia. Nowe podejście polegało na utrzymaniu i ewentualnym ulepszaniu przepisów już istniejących i uznanych za potrzebne oraz na jednoczesnym eliminowaniu zbędnych. Tych drugich było więcej niż sądzono wcześniej, więc zasada redukcji przyjęła w praktyce postać „pięć za jeden”. Duże bzdury dostrzec można i nieuzbrojonym okiem, ale im dalej w las tym trudniej. Wątpliwości i rozbudowana argumentacja za regulacjami doprowadziły zatem ostatecznie do konsensusu w postaci reguły „jeden za jeden”, którą powieliły teraz władze federalne. Uczyniły to ochoczo, bo był za tym sam premier Stephen Harper powtarzający stale, że biurokracja to „cichy zabójca miejsc pracy”.

Zasługi polityków są nie do podważenia, ale postępy w zmaganiach z biurokracją biznes kanadyjski zawdzięcza w wielkiej mierze sam sobie. Nie ustaje presja kręgów gospodarczych skierowana przeciwko impulsywnej legislacji i biurokracji. W Kanadzie koszty ekspresji prawodawczej ponoszone przez biznes szacowane są na 37 mld dolarów kanadyjskich rocznie. Przedsiębiorcy przypominają więc stale władzy (i opozycji), że jeśli politycy naprawdę życzą powodzenia następnemu pokoleniu przedsiębiorców, to warunki po temu stwarzać muszą już dzisiaj.

>>> Czytaj też: Zbliża się walka o Amerykę. Wygra europejski model czy indywidualizm?

A gdyby tak w Polsce

Kanada liczy nieco mniej ludności niż Polska, więc gdyby próbować odnosić tę ocenę do warunków polskich, to mowa byłaby o korzyściach rzędu 40 mld złotych rocznie. W innym ujęciu opartym na udziale tych oszczędności w PKB, korzyści kanadyjskie wyniosłyby ok. 0,6 proc. z 1950 mld dol., a polskie odpowiednio jakieś 10 mld zł, czyli wciąż dużo. Proporcje te można oczywiście kwestionować, więc na potwierdzenie słuszności swoich racji przedsiębiorcy kanadyjscy przytaczają przykład 10 lat rugowania przepisów w Kolumbii Brytyjskiej, gdzie usunięto z porządku prawnego prowincji ok. 40 proc. aktów prawnych, a nie odezwały się żadne poważne głosy, że wycinka ta miałaby mieć jakiekolwiek istotne skutki negatywne.

Zasadę „jeden za jeden” uzupełniają w Kanadzie dwa inne niezwykle interesujące przedsięwzięcia. Ogłoszono tam właśnie wyniki inwentaryzacji obowiązków nałożonych na obywateli w ustawach, rozporządzeniach i innych aktach prawnych. Po podliczeniu dokonanym przez 36 departamentów rządowych (ministerstw i urzędów centralnych) okazało się, że do przestrzegania jest w Kanadzie 129 860 najróżniejszych obowiązków prawnych. Liczba ta będzie monitorowana, tak aby po upływie każdego kolejnego oku widać było jak na dłoni, czy obciążenie legislacyjno/biurokratyczne: maleje, rośnie, nie ulega zmianie.

Administracja nie musi liczyć się i zmagać, tak jak biznes, z konkurencją, więc trzeba było jej stworzyć takowej namiastkę. Każdy resort kanadyjski zobowiązany został zatem do ustalenia standardów procedowania i ogłoszenia celów do jakich dąży. Standardem może być np. 15-dniowy termin na udzielenie jakiejś zgody wymaganej prawem, a celem 90 proc. skuteczność w dotrzymywaniu tego terminu. Wykonanie standardów będzie podawane do publicznej wiadomości.

O powodzi przepisów zalewających Polaków i Polskę pisaliśmy już tu wielokrotnie. Firma Grant Thornton, która dołączyła ostatnio do osób i podmiotów próbujących postawić tamę tej powodzi poinformowała, że „w I kwartale 2015 r. chwiejność prawa znacząco przybrała w Polsce na sile. W życie weszło w tym czasie ponad prawie 6,7 tys. stron nowych przepisów, czyli o 5,5 proc. więcej, niż w analogicznym okresie ubiegłego, rekordowego pod tym względem roku. Jeśli takie tempo zostanie utrzymane, w całym 2015 r. wejdzie w życie 27044 stron maszynopisu nowego prawa, czyli o 1410 więcej, niż w 2014 r. Oznacza to, że gdyby obywatel chciał mieć pewność, że zapoznał się ze wszystkimi zmianami w prawie, musiałby na czytanie aktów prawnych poświęcić codziennie 3 godziny i 37 minut (o 11 minut więcej niż przed rokiem).”

Zmagania Kanadyjczyków z biurokracją i nadmierną legislacją jako „cichym zabójcą etatów” to wysiłek znacznie racjonalniejszy niż plan dwuletniego subsydiowania przez nasz rząd zatrudnienia 100 tys. młodych Polaków. W zapowiedzi tego programu brakuje przede wszystkim odpowiedzi na pytanie, jaką radością cieszyć się będzie tych kilkaset tysięcy młodych i nieco starszych rodaków poszukujących pracy, którzy nie zostaliby tym przedsięwzięciem objęci. Podobnie jest z płacą minimalną. Marzyłaby się jak najwyższa, ale rozsądek podpowiada, że dobrego będzie ze zbyt wysokiej podwyżki znacznie mniej niż złego. Życzyłbym więc sobie, żebyśmy przykład brali z Kanadyjczyków, ale my wciąż wolimy naśladować Greków.