Jak na skalę zamieszania wokół Grecji, jej zadłużenia i ryzyka, że Hellada rozpocznie proces rozpadu strefy euro, na rynkach finansowych dzieje się stosunkowo niewiele.

Indeksy giełdowe w ostatnich tygodniach wprawdzie spadały, ale daleko im do tego, co działo się w 2008 r. czy – by trzymać się tematu greckiego – w 2011 r. Tym razem inwestorzy mają stalowe nerwy? A może doświadczenia ostatnich lat uodporniły ich na takie wydarzenia, jak greckie negocjacje z wierzycielami?

Zapewne ani jedno, ani drugie. Skutecznym lekarstwem okazują się raczej programy dodruku pieniądza – wcześniej prowadzony przez amerykański bank centralny, obecnie jego śladami podąża Europejski Bank Centralny i realizowana przez niego polityka zerowych stóp procentowych. Pomaga też to, że obecnie sektor prywatny stanowi dużo mniejszą część wierzycieli Grecji. Ewentualne straty na obligacjach w dużo mniejszym stopniu obciążą więc europejskie banki.
To wszystko nie oznacza jednak, że nie ma powodu do zmartwienia. Przede wszystkim, chociaż od kilku lat podejmowane są próby wzmacniania unii walutowej (projekt unii bankowej), to wciąż niewiele w tej sprawie faktycznie zrobiono. Grecja, jak często słyszymy, to niewielki ułamek gospodarki Eurolandu. Ale jeśli za nią poszłyby kolejne kraje, jak Hiszpania czy Włochy, to, co mamy dziś, wspominalibyśmy z rozrzewnieniem.

>>> Czytaj też: Szczurek: Emitujemy obligacje na zapas na wypadek turbulencji w strefie euro