Rząd mógłby zatem odwołać się do połączonego efektu demonstracji oraz konkurencji, podwyższając płace w administracji publicznej i w tzw. resortach siłowych oraz nakłonić do tego samego zarządy spółek Skarbu Państwa. Można by zakładać wtedy, że pracodawcy prywatni stojący w obliczu potencjalnego przechodzenia najlepszych ludzi na posady państwowe mogliby wówczas zacząć rozważać podwyżki we własnych firmach.

Ostatnie lata dowodzą wszakże, że efekt demonstracji rozumiany w ten sposób, że nowe podwyżki dla osób „na państwowym” skłonią „prywatnych” do większej szczodrobliwości nie działa z dwóch co najmniej powodów. Pierwszy jest bardzo praktyczny. Z uwagi na liczbę pracowników oraz pełniących służbę (w samej administracji ok. 450 tys. osób, w wojsku prawie 80 tys. żołnierzy, a w policji ok. 100 tys. funkcjonariuszy; do tego jeszcze jakieś 700 tys. osób w systemie edukacji publicznej, a także 180 tys. w górnictwie i innych spółkach państwowych), podniesienie kosztów wynagrodzeń w tych grupach choćby tylko o 500 zł miesięcznie oznaczałoby wydatek ok. 9 mld zł rocznie. Pomimo wielkiego wydatku skutek „na rękę” byłby jednak dość mizerny, bo mowa o większych płacowych kosztach zatrudnienia, a nie o kwocie „na rękę”. Wobec powszechnych niemal opinii, że szeroko rozumiane państwo zatrudnia zbyt wiele osób, jakoś trudno sobie wydatek tego np. rzędu wyobrazić.

Jest też drugie „ale”: podwyżka taka pogarszałaby nierówności. Sektor publiczny od dawna ma się w Polsce pod względem płacowym lepiej niż prywatny. Według GUS, w I półroczu 2014 r. przeciętne wynagrodzenia miesięczne w sektorze publicznym wynosiły 4371 zł natomiast w firmach prywatnych było to 3572 zł. W praktyce rząd ma zatem jedynie atrapę narzędzia, ponieważ efekt demonstracji – konkurencji nie działa, także, a może głównie, z powodu barier zatrudnienia w wygodnym sektorze publicznym. Sfera biznesu nie ma więc obaw, że dużo osób przejdzie z powodów korzyści płacowych na garnuszek państwa.

Drugie rozwiązanie to praca organiczna nad tworzeniem właściwych warunków do wzrostu i rozwoju gospodarczego w Polsce. Rozumieć przez to należy przede wszystkim systematyczne uładzanie podstaw formalno-prawnych funkcjonowania gospodarki oraz zdecydowane zwiększenie bezpieczeństwa obrotu gospodarczego (rozwiązywanie sporów i konfliktów z pomocą sądów, w tym także, a nawet zwłaszcza polubownych i arbitrażowych).

Reklama

Istotna poprawa w tych dziedzinach przyniosłaby za kilka lat niesamowite efekty, ale nie ma co na to liczyć. Wiodące siły polityczne nie mają pojęcia albo ochoty dowiedzieć się czego potrzeba gospodarce. Przykładem słynna „ciepła woda w kranie” i bajania obecnej opozycji o skrywanych przez rząd skarbach (podatkowych) zalegających w polskiej gospodarce. Politycy wolą więc skupiać się na tym, co umieją, a więc na buszowaniu po straganach ze sztucznym ogniami w rodzaju zwolnienia młodych z podatku, dopłat do płacy minimalnej, czy hurtowych dodatków na dzieci w perspektywie katastrofy demograficznej.

Tu istotna dygresja skłaniająca do pesymizmu, jako że politycy i ich doradcy nie myślą zbyt intensywnie, ograniczając się często do powielania „prawd” wyjątkowo fałszywych. Otóż, katastrofa demograficzna jest wprawdzie realnym i przerażających faktem, ale polega akurat na wielkim przeludnieniu świata, a nie na braku ludzi, dla których będzie z każdym rokiem coraz mniej pracy i coraz mniej nieskalanej przyrody.

Ekonomia protetyczna

Wobec braku chęci i politycznego poparcia dla rozwiązań sięgających do rozlicznych źródeł, o czym będzie mowa dalej, króluje ekonomia protetyczna, której specjalnością są mniej lub bardziej udane ersatze. Nowy model ortezy (aparat zastępujący gips) wypróbować chcą w Stanach. Prezydent Obama ma przeciw sobie Kongres, ale w swoim arsenale coś w rodzaju dekretów prezydenckich, zwanych tam executive orders. Obecnie prezydent USA rozważa użycie tego narzędzia do istotnego podniesienia progu, po przekroczeniu którego zatrudniony pracujący w wymiarze dłuższym niż 40 godzin na tydzień będzie obowiązkowo otrzymywał za nadgodziny 150 proc. swojej normalnej stawki. Próg ten wynosi teraz 23 660 dolarów rocznie i jest śmiesznie niski, bowiem granica biedy dla czteroosobowej rodziny amerykańskiej wynosi 24 250 dolarów. Wskutek tego, a także w wyniku nieprzestrzegania tego przepisu, udział pełnozatrudnionych otrzymujących wyrównanie za nadgodziny spadł tam z 62 proc. w 1975 r. do 8 proc. dzisiaj.

Barack Obama chce podwyższenia od 2016 r. tego progu do 50 440 dolarów rocznie, zaś potrzebę jego okresowej aktualizacji wraz ze zmianami poziomów cen i płac wyeliminować ma wprowadzenie zasady, że próg będzie związany z 40. percentylem zarobków (percentyl, mediana, decyl i inne to tzw. miary pozycyjne; w tym przypadku 40. percentyl oznacza, że 40 proc. zatrudnionych zarabia kwoty poniżej danej wartości, a 60 proc. powyżej). Z szacunków wynika, że obecnie gwarancjami wypłacenia nadgodzin na podstawie dotychczasowego progu cieszy się ok. 3,4 mln robotników amerykańskich, a po jego podwojeniu liczba ta wzrośnie o ok. 15 mln.

Biznes zadowolony nie jest. Jeśli podejdzie pasywnie i zastosuje się w pełni do proponowanej zasady nie szukając obejść, to średnio zarabiający Amerykanie otrzymają w skali roku dodatkowe 10 mld dolarów. W praktyce dotyczyłoby to wyłącznie tzw. niebieskich kołnierzyków, bowiem kierownicy, dyrektorzy i wynajęci prezesi pracują w reżimie znanym u nas jako nienormowany wymiar czasu pracy.

Podwojenie progu byłoby ledwo milimetrowym krokiem w kierunku wzrostu wynagrodzeń i zmniejszania nierówności, ale krzywi się zarówno amerykańska lewica, jak i centrum. Odchylony na lewo The Economic Policy Institute wskazuje, że wskutek machlojek płacowych ze strony pracodawców, nisko zarabiający robotnicy amerykańscy ograbiani są z ponad 50 mld dolarów rocznie, więc nowe prawo zwróci im jedynie małą część „zagrabionych” wynagrodzeń. Jeden z ekspertów Instytutu, David Cooper radzi władzom, żeby postarały się podnieść – w pięciu etapach – płacę minimalną z obecnych 7,25 dolara za godzinę, do 12 dolarów, a w 2020 r. wyższe wynagrodzenia otrzyma aż 35 mln Amerykanów. Tu na marginecie – zasada płacy minimalnej obowiązuje w USA od 1938 r. – wynosiła wtedy nominalnie 25 centów za godzinę, czyli 4,20 obecnych dolarów, licząc według siły nabywczej.

Przedsiębiorcy i ich orędownicy twierdzą, że skutkiem podniesienia progu dla nadgodzin będzie przede wszystkim znaczne powiększenie puli najgorzej opłacanych miejsc pracy. Właściciel małej i średniej firmy, a te są solą amerykańskiej gospodarki, obliczy swoje nowe koszty osobowe. Ponieważ obcinanie płac nominalnych już zatrudnionym ludziom jest operacją trudną, to zlikwiduje lub ograniczy ich nadgodziny i zatrudni nowych pracowników z mniejszą płacą zasadniczą, tak żeby wyrównać sobie większe koszty ich pracy po godzinach. Rozumowanie dość pokrętne. Gdy koszty pracy stają się boleśnie za wysokie, lepiej skupić się na lepszej organizacji i ewentualnie automatyzacji, ze złym niestety skutkiem dla ogólnego zasobu miejsc pracy.

Prezydent Obama chce dobrze. Ja powiedziałbym, że protetyka służy ludziom, ale lepiej mieć jednak zdrowe zęby.

Doraźne regulacje nie zastąpią konkurencji

Za prof. Morrisem prześledziłem ostatnio przyczyny powstawania nierówności płacowych. Tekst był „z grubsza”, więc warto powrócić do sprawy. Trójka badaczy (Holger M.Mueller, Paige P. Quimet i Elena Simintzi – „Wage ineqaulity and firm growth”) twierdzi na podstawie badań, że nierówności płacowe narastają również wraz z przekształcaniem się spółek o ludzkich rozmiarach w mastodonty.

W większych firmach, które mają więcej środków na inwestycje niż te małe, wydajność rośnie dzięki maszynom szybciej, więc ich właściciele mają czym dzielić się z pracownikami i oprócz zysków rosną tam także płace. Jeśli podwyżki dla każdej kategorii zatrudnionych są procentowo równe, a więc zarówno kierownicy jak i robotnicy tej większej firmy zarabiać zaczną o np. 12 proc. więcej niż ich odpowiednicy w mniejszej spółce, to nierówności ogółem pozostają na niezmienionym poziomie.

W rzeczywistości jest jednak inaczej. Wspomniana trójka podzieliła brytyjskich pracowników na 9 grup. Wyróżnikiem były umiejętności. Analiza danych wykazała, że wraz z upływem czasu narastały między nimi nierówności płacowe, które są funkcją wielkości firmy. Różnice pogłębiały się, gdy porównywano wynagrodzenia szefów z wypłatami osób ze środka i dolnej części drabinki umiejętności.

Wytłumaczenie już padło – większe firmy stać w razie czego na jeszcze lepsze maszyny i dzięki temu mogą oddalać ewentualne żądania płacowe pracowników wykonujących proste zadania. Z kolei, młodzi ludzie z dobrym wykształceniem, ale zaczynający dopiero drogę zawodową akceptują relatywnie niskie wynagrodzenie w większym przedsiębiorstwie, bo więcej w nim ścieżek kariery i stanowisk dyrektorskich, które chcą oczywiście kiedyś objąć. Różnice płacowe między zarobkami szefów też są spore, bo jest też istotne, czy odpowiada się za biznes wart parę milionów, czy w grę wchodzą miliardy.

Firmy rosły przez ostatnie dekady głównie w USA i W. Brytanii. W Szwecji tempo powiększania się rozmiarów przedsiębiorstw było istotnie wolniejsze, a w Danii nawet się skurczyły. Autorzy przywołanej pracy pokazują w tym miejscu, że nierówności w Skandynawii też są wyraźnie mniejsze niż w kolebkach wilczego kapitalizmu, gdzie mnożą się giganty.

Tezę o wpływie dużych rozmiarów przedsiębiorstw na pogłębianie się nierówności płacowych zdają się potwierdzać konkluzje innej pracy („Entry costs rise with development”, która skupiła się na przemyśle amerykańskim, chińskim i indyjskim w latach 1982-2007. Badacze (Albert Bollard, Peter J. Klenow i Huyiu Li) twierdzą, że rozrost istniejących przedsiębiorstw wskutek osiąganej w nich wyższej wydajności podnosi bariery wejścia do gry przez nowe, z natury rzeczy, małe firmy. Giganty potężnieją, bo mają słabszą konkurencję.

Kolejny czynnik obniżający siłę konkurencji, a więc sprzyjający wielkim podmiotom gospodarczym to mała dostępność kredytu i kapitału dla nowych przedsięwzięć. Wynika ona nie tyle z braku gotówki, bo tej w skali makro i globalnej jest dziś aż nadto, ile z niepewności i ryzyka wynikającego z szerzących się ekscesów. Przykłady to Grecja, ostatnio Portoryko, czy wielki bąbel na giełdach chińskich. Są oczywiście głosy wskazujące, że wielkie firmy niosą mnóstwo dobra, bo inwestują o wiele więcej środków niż mniejsze, a przez to tworzą popyt i strumienie dochodów dla niezliczonych dostawców, wśród których są także średniacy i maluchy.

Jeśli olbrzymy są racjonalnym skutkiem postępującej globalizacji, wyścigu na wydajność i entuzjastycznych oczekiwań młodszych pokoleń (Google, Facebook, Twitter i wiele innych przedsięwzięć), to walka z nimi na zakazy i restrykcje nie przyniesie pożądanych skutków w żadnym istotnym wymiarze, w tym w łagodzeniu nierówności płacowych.

W ścinaniu wypiętrzonych wierzchołków i zasypywaniu zapadlisk nierówności płacowych nie przyda się na dłuższą metę dekretowanie doraźnych, a więc nieprzemyślanych rozwiązań prawno-administracyjnych. Są one zawsze efektem trudnego kompromisu politycznego, więc pełnią rolę „maści na szczury”, a jeśli nawet nie jest aż tak bardzo źle, to po pewnym czasie stają się nieskuteczne.

Rozwiązaniem mogłoby być obniżanie barier wejścia dla nowopowstających firm i poprawa dostępu takich podmiotów do źródeł finansowania. Warto byłoby pamiętać w tym kontekście o korzyściach ze zniechęcania gigantów do nadmiernego lewarowania, czyli finansowania rozwoju długiem. W obecnych warunkach jest to postulat utopijny, ale warto mieć go z tyłu głowy.

W Polsce najistotniejsza jest zdecydowana renowacja podstaw formalno-prawnych państwa i gospodarki oraz mądra, tzn. wymagająca, przyjaźń między państwem a biznesem. Tego trzeba wymagać i o tym pamiętać w drodze do urn wyborczych.