Pomimo poprawy w gospodarce, dorośli w wieku od 18 do 34 lat mieszkają z rodzicami coraz częściej: w ten sposób żyje 26 proc. badanych, w porównaniu z 24 proc. w 2010 roku.

Wywołało to kolejną rundę lamentów na temat niepowodzeń tej grupy demograficznej. Jednak głębsze sięgnięcie do historii powinno skłonić nas do ponownych rozważań, czy aby na pewno z „millenialsami” jest coś nie w porządku. Jeśli coś jest w tej kwestii niewłaściwe, to raczej społeczne oczekiwania co do tego, że wyprowadzka od rodziców tak szybko, jak to tylko możliwe jest dla dorosłych „normalną” rzeczą.W historii większości narodów, wielopokoleniowe warunki mieszkaniowe były normą, a nie wyjątkiem.

To prawda, że w połowie XX stulecia nuklearna rodzina stanowiła normę. Chociaż niewielka część populacji żyła w wielopokoleniowych rodzinach, większość dorosłych utrzymywała dystans w stosunku do starzejących się rodziców. Odbudowa powojennych przedmieść wcieliła w życie ten ideał, a żyjący w tamtym okresie eksperci głosili cnotę klarownego rozdziału pomiędzy pokoleniami.

Stopniowo, idea dorosłych dzieci mieszkających wraz z rodzicami – lub odwrotnie – zaczęła być postrzegana jako patologiczne zjawisko. Konsensus co do tej idei był tak silny, że historycy rodziny „weszli” w nią. W latach 60. i 70. XX wieku wielu uczonych opublikowało badania, z których wynika, że Amerykanie zawsze żyli w nuklearnych rodzinach.

Reklama

Jednakże ostatnie badania pokazują znacznie bardziej skomplikowany obraz, który powinien być pocieszający zarówno dla „millenialsów”, jak też ich rodziców. Demografowie historii, tacy jak na przykład Steven Ruggles, wykorzystali bazę danych prowadzoną przez Historical Census Project na Minnesota Population Center, by podważyć wiele założeń na temat tego, co w przeszłości i obecnie składało (lub składa) się na „normalną” rodzinę.

Ruggles zakwestionował na przykład pogląd, że kolejne pokolenia aktywnie zabiegają o niezależne od rodziców życie. Zauważył, że wielopokoleniowe rodziny nie były wszechobecne, jednakże wyjaśnił oczywiste powody takiego stanu rzeczy. Przykładowo, przeciętną długość Amerykanina w okresie sprzed XX wieku. Ruggles napisał: „ wiele osób nie mieszkało razem z rodzicami, ponieważ oni po prostu już nie żyli”.

Uczony odkrył, że piorunująca liczba osób, które przekroczyły 50. rok życia w rzeczywistości żyła razem z dziećmi. Przykładowo, w 1850 roku 80 proc. białych Amerykanów w wieku od 50 do 54 lat mieszkało pod jednym dachem z potomkami. Biorąc pod uwagę, że pokaźna liczba starszych nigdy nie miała dzieci, a zatem nie mogła żyć w wielopokoleniowej rodzinie, wygląda na to, że była to niemal uniwersalna praktyka. Innymi słowy, jeśli byłeś dorosły i jedno albo oboje z rodziców żyło, to prawdopodobnie mieszkali z tobą.

Sceptycy oczywiście będą patrzeć na te liczby i wykazywać, że znajdują się one dokładnie w opozycji do aktualnych trendów: niedołężni, chorzy i starzy rodzice muszą przemieszczać się razem ze swoimi dziećmi. Młodsza generacja jest jedyną, która może zająć się ich opieką.

Ale to nie jest trafny argument. Powszechny spis ludności z 1880 roku, który zawierał dane dotyczące fizycznego zdrowia rodziców w wielopokoleniowych rodzinach, wykazuje dziwną prawidłowość. Wskazuje ona korelację pomiędzy stanem zdrowia rodziców a życiem w tego typu rodzinie. Dane układają się w wyraźny trend: było mało prawdopodobne, by chorzy rodzice mieszkali z ich dziećmi. Innymi słowy, typowa międzypokoleniowa rodzina składała się ze zdrowych starszych rodziców i dorastających dzieci. Nieprzypadkowo, starzejący się rodzice byli zazwyczaj uznawani za głowy rodzin, a nie odwrotnie.

Niektóre z tych intrygujących odkryć można powiązać z faktem, że wielu Amerykanów wciąż żyje na farmach, a dorosłe dzieci czekają na odziedziczenie własności do czasu, gdy rodzice umrą. Wielopokoleniowa rodzina mogłaby zostać tym samym uznana za artefakt dawno minionej gospodarki rolnej. Jeśli tak, może mieć to ograniczone znaczenie dla dzisiejszych „millenialsów”, którzy żyją w rodzinnych „podziemiach”.

Jednak historia jest znacznie bardziej skomplikowana i interesująca. Demografowie nie uwzględniali w swoich szacunkach zawodów członków rodzin. Podczas analizy danych (z wykluczeniem wszystkich rolniczych rodzin) Ruggles odkrył, że osoby, które pod względem przychodu kwalifikują się do najwyższej ćwiartki – profesjonaliści tacy jak inżynierowie, profesorowie, doktorzy, maklerzy giełdowi i korporacyjni menedżerowie – z większym prawdopodobieństwem niż do nuklearnych należą do wielopokoleniowych rodzin. Z kolei rodziny, które utknęły na niższych poziomach zawodowej drabiny wykazywały odwrotną tendencję.

Skutek? Pod koniec XIX wieku było wysokie prawdopodobieństwo, że dorosłe dzieci charakteryzujące się wyższym wykształceniem i posiadaniem znaczących aktywów, czy to w postaci gruntów rolnych, czy kapitału intelektualnego i społecznego, żyły wspólnie z rodzicami. Dzieci zostawały w domu, bowiem to dawało im dostęp do znacznie większej ilości aktywów, niż funkcjonowanie na własną rękę.

Dopiero w XX wieku ten model zaczął się rozpadać. Z biegiem czasu korelacja pomiędzy życiem w wielopokoleniowej rodzinie a poziomem bogactwa zaczęła się odwracać. Do 1990 roku proces został zakończony: wielopokoleniowe rodziny stały się bardziej powszechne wśród ubogich, niż bogatych. Było to napędzane w znacznej mierze przez specyficzny rozwój, jaki dokonał się w XX wieku, z powojennymi przedmieściami i zmianą wyobrażeń na temat tego, jak powinna być zbudowana idealna rodzina.

Niezależnie od tego czy badania przeprowadzone przez Pew zwiastują autentyczny powrót do starych modeli, kształt współczesnej rodziny jest otwartą kwestią. Warto również zauważyć, tak jak zrobiła niedawno Zara Kessler (redaktorka Bloomberga – przyp. red.), że zmiana postrzegania rodziny zaczyna dotyczyć wszystkich „millenialsów” niezależnie od poziomu wykształcenia.

Jednak jeśli zmiana postrzegania zamieni się w trend, pomocne mogą się okazać mniej histeryczne reakcje i głębsze zrozumienie historii wielopokoleniowych rodzin. Dzisiejsi „millenialsi” mogą realizować model rodziny, który kiedyś był normą, nie wyjątkiem. Rozpieszczający rodzice i dzieci okazujące niechęć do opuszczenia rodzinnego domu to scenariusz, który już przerabialiśmy.

Stephen Mihm jest profesorem nadzwyczajnym na Uniwersytecie Georgia.