Już witał się z gąską, zacierał ręce, zadzierał nosa i kreował się na gospodarczego bohatera kraju: „Ave ja, Janusz Cezar, władca przedsiębiorców!”. A tu klops – koncern Tata Motors, który jest właścicielem brytyjskich marek Jaguar i Land Rover, w ostatniej chwili zdecydował, że zakład postawi u naszych południowych sąsiadów – na Słowacji.
Podejrzewam, że teraz wicepremier na jakiś czas zniknie z życia publicznego – będzie zabijał stres, zbierając grzyby gdzieś w Bieszczadach, i myślał nad tym, co powie, gdy już będzie musiał opuścić las. Usłyszymy zapewne, że nic się nie stało, bo przecież robimy fiaty, a jakiś mały warsztat z Kutna przygotowuje się do produkcji następcy syrenki. Co prawda będzie ona atrakcyjna jak wczasy zdrowotne w Sosnowcu, ale przynajmniej nasza, polska z krwi i kości. A Jaguar czy Land Rover? To brytyjskie marki kierowane i finansowane przez Hindusów, a więc pozwalając im na otworzenie zakładu w Polsce, wpuścilibyśmy do siebie jednocześnie i gender, i azjatyckich uchodźców. Więc nawet dobrze się stało, niech Słowacy się martwią. A my skupimy się na – co już zdążono asekuracyjnie podkreślić kilka razy – produkcji części do jaguarów.
Serio? Naprawdę powinniśmy skakać z radości, bo dane nam będzie dostarczać śrubki, nakrętki i zębatki do luksusowych limuzyn? Ależ splendor! Oczami wyobraźni widzę te międzynarodowe rozmowy, podczas których będziemy mogli podnieść dumnie czoło: – Czym jeździsz? – Jaguarem. – O, super, a piastę do lewego koła oraz wykładzinę w bagażniku to wyprodukowaliśmy my, Polacy!
Reklama
Wyścigu o Jaguara czy Land Rovera nie przegraliśmy ze Słowakami dlatego, że mamy wyższe podatki, horrendalne koszty pracy, słabą infrastrukturę drogową i kolejową, gorzej wykwalifikowanych pracowników czy kiepskie położenie geograficzne. Brytyjscy Hindusi (czy też hinduscy Brytyjczycy) udali się do naszych południowych sąsiadów, bo tam, zamiast częstować ich marynowanymi podgrzybkami i tępo się uśmiechać, po prostu potraktowano ich poważnie. Nikt normalny ze słowackiego rządu nie wychylał się przed szereg i nie opowiadał przed kamerami, jaki to jest fantastyczny, bo właśnie ściąga do kraju samochód z górnej półki.
Cierpliwie czekano, negocjowano w języku Szekspira (a może i Mahatmy Gandhiego), zapraszano, kokietowano. A wszystkiemu temu towarzyszyła aura całkowitej tajemnicy, rodzaju przedwyborczej ciszy. I wcale nie po to, żeby nie zapeszać. Raczej po to, aby kontrahent miał przekonanie, że jest traktowany z najwyższą uwagą, szacunkiem, że zabiega się o niego, a nie o splendor. Tymczasem Piechociński w oczach inwestorów wychodzi na takiego, który zabiega wyłącznie o siebie i interesują go tylko osobiste konfitury. Jak np. utrzymanie stanowiska po najbliższych wyborach. Czy jego naprawdę interesował Jaguar i Land Rover? Jego interesowało tylko to, że będzie mógł stanąć przed kamerami i powiedzieć: „Ja, wasz superwicehiperpremier, załatwiłem wam Jaguara”. Tak bardzo nie mógł doczekać się tej chwili, towarzyszącej jej burzy oklasków i szumu szampana, że postanowił otworzyć butelkę miesiąc przed czasem.
Na stanowisku szefa resortu gospodarki, a tym bardziej na stołku wicepremiera, nie potrzebujemy chwalipięty, z ust którego jak potok wypływają równie pompatyczne co puste hasła o uwalnianiu przedsiębiorczości w Polakach i potrzebie innowacyjności. Tu potrzeba dyplomacji i doświadczenia, jakie zdobywa się przez długie lata przy okazji biznesowych negocjacji. A do tego jeszcze paru niezbędnych drobiazgów: dobrego garnituru, idealnie dobranej koszuli z krawatem i szczerego uśmiechu mówiącego „Zapraszam do stołu”.