40 tys. błędów medycznych. Do tylu rocznie może dochodzić w Polsce. To tyle, ile mniej więcej osób zamieszkuje Chojnice, Świdnik, Mińsk Mazowiecki albo Szczecinek.

A teraz wyobraźmy sobie, że wszyscy mieszkańcy jednego z nich chorują, idą do szpitala i padają ofiarami pomyłki, niedopatrzenia, źle wykonanej operacji, wykorzystania zanieczyszczonego sprzętu medycznego czy zaniechania udzielenia pomocy medycznej. Część umiera, część zostaje inwalidami do końca życia. Jeszcze inni potrzebują kosztowej i długotrwałej rehabilitacji, żeby wrócić do normalnego życia. To tylko przykład, który ma pokazać skalę problemu, który w Polsce, mimo korzystnych zmian prawnych, rosnącej świadomości pacjentów, wciąż jest bagatelizowany albo zamiatany pod dywan.

Konkret? Chociażby podejście samych szpitali. Część z nich do tej pory jak ognia unika wszelkiego rodzaju statystyk, w których rzetelnie wykazywałyby, do ilu pomyłek i błędów medycznych dochodzi na ich terenie w ciągu roku. Tylko że zamiatanie problemu pod dywan go nie rozwiązuje. Strusia polityka tylko potęguje jego siłę. W tych krajach, w których podejście placówek do tematu się zmieniło, liczba niepożądanych zdarzeń medycznych się zmniejszyła. Świadczą o tym dane np. z krajów skandynawskich. W Danii, Niemczech, Austrii i Szwajcarii obowiązuje system monitorowania błędów. Oparto go na rozwiązaniach, który dekadę wcześniej zastosowano w lotnictwie, przemyśle kosmicznym, nuklearnym oraz chemicznym.

W Wielkiej Brytanii natomiast publikuje się nazwiska kardiochirurgów, którzy spowodowali najmniej i najwięcej powikłań. Może również w Polsce nadszedł czas na zmuszenie szpitali do rzetelnej statystyki i wprowadzenie rejestru błędów medycznych. Może problemu to nie rozwiąże, bo ten wraz z rozwojem inwazyjności medycyny i technologii będzie cały czas aktualny, ale na pewno przestałby być śmierdzącym jajem. Mogłoby to również ochronić szpitale, ale też Skarb Państwa przed potencjalnymi roszczeniami ze strony pacjentów. Nie bez grzechu pozostają sami lekarze. Ich solidarność, zasłanianie się tajemnicą lekarską, krycie kolegów i niechęć do konfrontacji szkodzi im samym. Bo w świadomości społecznej kreuje się obraz nie specjalistów wykonujących zawód szczególny, bo zaufania publicznego, ale konowała, i do tego tchórza. W zmianie obrazu nie pomaga również korporacja zawodowa lekarzy.

Postępowania dyscyplinarne prowadzone przed sądami zawodowymi często wcale nie mają na celu wyjaśnienia sytuacji, czy lekarz zawinił i nie dopełnił zawodowych obowiązków. Wręcz przeciwnie. Analizując kary, jakie są nakładane, można dojść do wniosku, że częściej sąd dyscyplinarny próbuje chronić lekarza, niż dochodzić racji, która stoi po stronie pacjenta. W tym przypadku zasada „primum non nocere” zdaje się działać w jedną stronę.

Reklama