Goldman Sachs (Shenzhen) Financial Leasing Co. działa na terenie miasta Shenzhen, tuż przy granicy z Hong Kongiem, korzystając z niemal tej samej chińskiej i angielskiej nazwy, co nowojorski bank inwestycyjny Goldman Sachs Group Inc. Na swojej stronie internetowej Chińczycy podkreślają, że są jedną z największych firm leasingowych w Shenzhen.

Recepcjonistka pracująca w chińskim „Goldman Sachs”, która odmówiła podania swojego nazwiska, potwierdziła, że jej firma nie ma nic wspólnego z amerykańskim bankiem inwestycyjnym. Jednocześnie nie potrafiła wyjaśnić jaka historia kryje się za tą nazwą. „To pierwszy raz, gdy zapytano mnie o coś takiego” – powiedziała reporterowi Bloomberga.

Oficjalna dokumentacja wskazuje, że firma istnieje od maja 2013 roku. Spółka wykorzystuje te same chińskie znaki gao sheng, co prawdziwy Goldman Sachs. Do amerykańskiego banku inwestycyjnego nawiązuje również angielska czcionka, z której korzystają Chińczycy.

Connie Ling, rzeczniczka oddziału Goldman Sachs w Hong Kongu potwierdziła, że nie ma jakichkolwiek powiązań pomiędzy amerykańskim bankiem a chińską firmą. Obiecała również, że Goldman dokładnie przyjrzy się tej sprawie.

Reklama

To nie pierwszy przypadek, gdy chińska firma próbuje sobie przywłaszczyć nazwę innej instytucji. Na początku sierpnia aresztowano 39-letniego mieszkańca Shandong, który stworzył fałszywy oddział China Construction Bank. Oszust wyposażył swój bank w kasy czytniki kart, a nawet bankomaty.

>>> Czytaj też: Morgan Stanley ostrzega: Chiny zafundują światu globalną recesję

Pranie brudnych pieniędzy

Sprawa chińskiego „Goldman Sachs” wyszła na światło dzienne w związku z listem wystosowanym przez Międzynarodowy Związek Inżynierów Operacyjnych (związek zawodowy działający na terenie Stanów Zjednoczonych i Kanady) do Wanga Qishana, szefa Centralnej Komisji Dyscypliny Chińskiej Partii Komunistycznej, która prowadzi obecnie jedno z największych antykorupcyjnych śledztw w ostatnich dekadach.

List wzywa chińskie władze do dokładnego przyjrzenia się firmie Goldman Sachs (Shenzhen), która miała świadczyć usługi finansowe dla sieci spółek hazardowych kontrolowanych przez rodzinę Cheung Chi-tai. Zdaniem prokuratury ma ona powiązania z chińską zorganizowaną przestępczością. Głowa rodziny Cheung oczekuje obecnie na proces, który ma rozpocząć się we wrześniu.

Cheung jest prominentną postacią w kryminalnym półświatku Makau, który pośredniczy w udzielaniu pożyczek chińskim hazardzistom Makau, to jedyne miejsce w Państwie Środka, gdzie hazard jest legalny.

Autorzy listy starali się nakłonić chińskich i amerykańskich regulatorów, aby dokładnie zbadali funkcjonowanie branży hazardowej w Makau. Ich zdaniem amerykańskie kasyna, m.in. Las Vegas Sands Corp, prowadzą tam znaczące operacje finansowe, która mogą być powiązane ze zorganizowaną przestępczością i praniem brudnych pieniędzy.

Z informacji Międzynarodowego Związku Inżynierów Operacyjnych wynika również, że działający w Shenzhen Goldman Sachs jest kontrolowany przez pochodzącego z Hong Kongu handlarza złota, który nie ma żadnych powiązań z amerykańskim bakiem inwestycyjnym. Jest natomiast blisko związany z rodziną Cheung Chi-tai.

>>> Czytaj też: Czarne trzy tygodnie na chińskiej giełdzie. Co jest przyczyną krachu?

Goldman Sachs bez szans na zwycięstwo?

„W przeszłości zdarzyło się już kilka przypadków, gdy osoby fizyczne lub prawne rejestrowały w Chinach znak towarowy marki lub firmy działającej za granicą” – podkreśla Paul Haswell, z kancelarii Pinsent Masons.

Jeśli spojrzymy w historię, to amerykański Goldman Sachs nie ma zbyt wielu szans, aby skłonić swojego chińskiego „sobowtóra” do zmiany nazwy. Wystarczy wspomnieć sprawę amerykańskiej legendy koszykówki Michaela Jordana, który przegrał sprawę przeciwko chińskiej firmie produkującej odzież sportową o bezprawne wykorzystanie chińskiej wersji jego imienia. W Państwie Środka swoje spory sądowe przegrywał nawet technologiczny gigant Apple, który słynie z niezwykle restrykcyjnej ochrony swojego znaku towarowego.

„Zachodnim firmom niezwykle trudno jest przekonać chińskie sądy, że rzeczywiście doszło do naruszenia znaku towarowego” – podkreśla Haswell. „Obowiązuje tam bowiem zasada – kto pierwszy zarejestruje, ten wygrywa”.