Adam Smith zastanawiał się nad źródłem bogactwa narodów. A co jest źródłem bogactwa bądź przyczyną biedy konkretnych jednostek? Ekonomiści sami nie są w stanie do końca poradzić sobie z tym zagadnieniem i uciekają się do wsparcia biologów, socjologów, psychologów, a nawet filozofów. Niektóre odpowiedzi bywają bolesne.
Najważniejsze w życiu to dobrze wybrać sobie rodziców – mawiał zmarły niedawno Jan Kulczyk, przez lata najbogatszy Polak. Zdanie absurdalne? Rodziców się nie wybiera?
Owszem, rodziców się nie wybiera, ale zdaniu wypowiedzianemu przez biznesmena daleko do absurdu. Wręcz przeciwnie – jest ono niemal idealnym podsumowaniem tego, co nauka ma do powiedzenia na temat indywidualnego sukcesu ekonomicznego. Wszystkie dostępne dane statystyczne pokazują, że bogactwo rodziców i dzieci jest bardzo mocno skorelowane.
Weźmy Sebastiana, syna Jana Kulczyka. Bez wątpienia można o nim powiedzieć, że rodziców wybrał doskonale. Ale na czym dokładnie polega ich wpływ?
W tym właśnie szkopuł, że jego natura nie jest do końca jasna. Bo czy Sebastian Kulczyk jest bogaty dlatego, że jego ojciec wychował go w duchu przedsiębiorczości? A może dlatego, że zapewnił mu świetną edukację? Być może przyczyną bogactwa Sebastiana są świetne geny przekazane przez rodziców? Albo po prostu ich wydatne wsparcie materialne, a teraz spadek w postaci wartego miliardy imperium biznesowego? Jest jeszcze jedna hipoteza: Sebastian po prostu chciał iść w ślady ojca i swojej pozycji dorobił się wyłącznie własną pracą, wysiłkiem i pomysłem. Tą niemodną dziś teorią zajmiemy się jednak na samym końcu.
Reklama

Najlepszy wybór w życiu

Najbardziej przemawia do nas dziedziczenie majątku. To jedno z najpopularniejszych, najbardziej intuicyjnych i najłatwiejszych wyjaśnień pozycji społecznej najbogatszych. Jeśli masz bogatych rodziców, to i o swoje bogactwo szczególnie starać się nie musisz. Samo przyjdzie. Dziedziczenie majątku prowadzi do tego, co nazywa się często akumulacją kapitału. To stąd biorą się wielkie biznesowe imperia rodzinne i to stąd brały się dawniej wielkie bogate rody arystokratyczne.
Czy to wyjaśnienie wytrzymuje zderzenie z rzeczywistością?
Badania przeprowadzone w USA na pokoleniu ludzi urodzonych w latach 1946–1964 (pokolenie baby boomers, czyli powojennego wyżu demograficznego) pokazuje, że transfer majątku z rodziców (bądź dziadków) na kolejne pokolenia to zjawisko realne i istotne. Przeciętny baby boomer otrzymuje w spadku średnio 64 tys. dol., przy czym ci z grup najzamożniejszych nawet 1,5 mln dol. (kwota na jedno gospodarstwo domowe), a biednych zaledwie 27 tys. dol. Różnica ogromna, jednak takie statystyki to tylko wycinek zagadnienia.
Prawdziwie istotne pytanie brzmi: co ludzie zrobią z odziedziczonymi pieniędzmi? Mogą je zainwestować, ale mogą je przecież równie dobrze przepuścić. Jay Zagorsky, badacz z Ohio State University twierdzi na przykład, że jeśli baby boomer dziedziczy kwotę poniżej tysiąca dolarów, to istnieje ponad 40 proc. szans, że pieniądze przepuści. Jeśli zaś dziedziczona suma wzrasta do ponad 100 tys. dol., to przejada się je tylko w 19 na 100 przypadków. – To zadziwiające, ale ogólnie rzecz biorąc, niemal 25 proc. wszystkich dziedziców konsumuje albo na inny sposób wydaje cały spadek – uważa Zagorsky. Istnieją też badania pokazujące, że ok. 70 proc. osób, które nieoczekiwanie wchodzą w posiadanie dużej fortuny (poprzez spadek albo np. wygraną na loterii), w ciągu zaledwie siedmiu lat wyzbywa się jej co do grosza. Duża część takich osób popada w długi i ich sytuacja staje się gorsza, niż zanim przydarzył im się szczęśliwy traf.
Jak tłumaczą to naukowcy? Psycholodzy tym, że ludzie nieprzywykli do posiadania dużych pieniędzy upatrują w nich lekarstwa na wszystkie swoje problemy i przeceniają ich możliwości. Nie są świadomi, że pieniądze to także (i tylko!) narzędzie, z którego trzeba umiejętnie korzystać i że w przeciwnym razie mogą doprowadzić nas do... nędzy.
W pewnym sensie to wszystko oczywistości, a jednak niektórzy wcale nie zdają sobie z nich sprawy. Ci, którzy sobie zdają, są bogaci. Ci, którzy sobie nie zdają, są biedni.
Profesor Gregory Clark, ekonomista z Uniwersytetu Kalifornijskiego w Davis, doszedł więc do wniosku, że naszą pozycję społeczną determinuje nie spadek materialny czy finansowy, ale... spadek genetyczny. Wychodząc z założenia, że nazwiska kształtują się w odniesieniu do danych grup społecznych (np. rodzina Kowala przed wiekami wykuwała podkowy), przeanalizował on częstotliwość występowania różnych nazwisk przynależnych szlachcie, mieszczaństwu czy chłopom w danych populacjach. Analizował sięgające nawet do czasów średniowiecza dane z różnych krajów i sprawdzał tempo, w jakim nazwiska przestawały sygnalizować przynależność klasową. W skrócie: po ilu pokoleniach bycie Czartoryskim przestawało z automatu oznaczać, że jesteś dobrze sytuowany, masz prestiżową funkcję i obracasz się w kręgu społecznej elity. Swoje badania na temat mobilności społecznej (czyli mechanizmów i tempa awansów i spadków ze społecznej drabiny) przedstawił w książce „The Son Also Rises”.
Okazało się, że mobilność społeczna jest bardzo powolna, i to bez względu na miejsce i czas. – Dotąd sądzono, że nazwiska elitarne „powszednieją” już po upływie od 3 do 6 pokoleń. Z moich badań, w których wziąłem pod uwagę m.in. kompleksowe kroniki angielskie sięgające nawet do 30 pokoleń wstecz, wynika, że elita przestaje być elitą po wymianie od 10 do 15 pokoleń – mówił mi Clark w rozmowie dla Obserwatora Finansowego. Skoro mobilność jest tak niewielka, to jak to wytłumaczyć? Clark odrzuca tezę, że decyduje akumulacja kapitału (dziedziczenie) albo wychowanie. – Niektóre cechy, takie, jak wytrwałość, zaradność, pomysłowość są dziedziczone po prostu w genach. Badania wskazują, że to właśnie biologia w ponad 50 proc. determinuje to, kim jesteśmy, a w konsekwencji naszą pozycję społeczną – uważa ekonomista.
Innymi słowy, bogaty dziedzic jest bogaty nie tylko dlatego, że majątek odziedziczył, lecz także dlatego, że dzięki dobrym genom umiał go zatrzymać i rozmnożyć. Zresztą Clark zakłada, że wcale nie potrzeba spadku, by ktoś o dobrych genach znalazł się na społecznym szczycie: – Proszę spojrzeć na Chiny. Partia Komunistyczna zniszczyła majątki arystokracji, myśląc, że to oznacza jej ostateczną eksterminację. A kto obecnie osiąga sukcesy w chińskim biznesie i obsadza ważne rządowe stanowiska? Osoby o arystokratycznych nazwiskach...

„Czemuś biedny? Boś głupi”

Żeby ten obrazek był pełny, należy dodać, że geny, jak pokazują badania naukowe, determinują w dużej mierze naszą inteligencję. Naukowcy niechcący potwierdzają brutalne stwierdzenie, że bieda bierze się z głupoty (w sensie niedostatku intelektualnego, a nie braku mądrości życiowej).
Najgłośniejszą publikacją na ten temat była wydana w 1994 r. książka „Krzywa dzwonowa” (pojęcie zaczerpnięte ze statystyki) Richarda J. Herrnsteina z Harvardu i Charlesa Murraya z American Enterprise Institute. Udowadniali oni, że ludzka inteligencja (IQ) jest warunkowana genetycznie (a wychowanie i edukacja mają wpływ na jego poziom niewielki i tylko na wczesnym etapie życia czlowieka) i odpowiada w dużym stopniu za nasze życiowe sukcesy i porażki. Na bazie IQ można nawet przewidywać naszą przyszłość!
W podobnym tonie utrzymana była książka z 2002 r. „IQ i bogactwo narodów” autorstwa psychologa Richarda Lynna i politologa Tatu Vanhanena. Utrzymywali oni, że różnice w PKB na głowę mieszkańca w poszczególnych rejonach świata mogą być wyjaśnione przede wszystkim genetycznie uwarunkowanym IQ, i posuwali się do stwierdzenia, że z tego powodu niektóre narody po prostu nie są w stanie być bogate – bez względu na to, jakie warunki do samorozwoju się im stworzy. No, chyba że zajdzie jakaś szczególnie korzystna mutacja, zwiększająca ich iloraz inteligencji. Statystycy uważają nawet, że można wyliczać konkretną zależność między wzrostem IQ o jeden punkt a wzrostem dochodów.
Genetyczne wyjaśnienie naszych życiowych dokonań, choć oczywiście niezwykle ciekawe, nie jest jeszcze elementem naukowej ortodoksji. Z prostej przyczyny: istnieją też (na szczęście!) mocne badania, które dowartościowują inne niż genetyka czynniki.
Amerykańskie Narodowe Biuro Badań Ekonomicznych opublikowało w tym roku bardzo ciekawą pracę („Biedne bogate dzieciaczki?”), z której co prawda wynika, że „bogactwo rodzi bogactwo”, ale także, że wyjaśnienie tego zjawiska może mieć podłoże środowiskowe. Badacze przyjrzeli się majątkom Szwedów, którzy wychowali się w rodzinach zastępczych, a potem porównali je ze statusem majątkowym ich przybranych i biologicznych rodziców. Okazało się, że tym, co się liczy w kontekście bogacenia się, jest środowisko, jakie rodzice stwarzają dziecku. – Transfer bogactwa nie bierze się stąd, że dzieci bogatych są z konieczności bardziej utalentowane czy zdolne – twierdzą badacze. Elementem środowiska są dziedziczone pieniądze, ale niejedynym i nie najważniejszym. Czynniki środowiskowe to także to, ile i jak rodzice w swoje dzieci inwestują. I to już od przedszkola.
W 2008 r. grupa amerykańskich ekonomistów z kilku różnych uniwersytetów opublikowała badania wykonane na próbce niemal 11 tys. osób, z których wynika, że istnieje pozytywna korelacja między jakością przedszkola (wielkość grup przedszkolnych, doświadczeni wychowawcy, wyposażenie) a przyszłymi dochodami wychowanków. Z kolei badacze z Uniwersytetu Kalifornijskiego w Los Angeles i Amerykańskiej Akademii Pediatrów po przeanalizowaniu środowiska rodzinnego dzieci i ich wyników w czytaniu i liczeniu doszli do wniosku, że najlepiej radziły sobie z tym te z nich, których rodzice świadomie planowali dla nich studia wyższe. Wykazano, że na osiągnięcia przedszkolne dzieci wpływ mają klimat w rodzinie i promowane przez nią wartości i postawy.
Podobnie sprawa ma się oczywiście z dalszymi etapami edukacji: ważne jest wsparcie ze strony rodziców i wybór właściwej instytucji edukacyjnej. Absolwenci elitarnego Oxfordu będą zarabiać więcej niż absolwenci Uniwersytetu w Białymstoku.
Na studia na prestiżowych uczelniach (zwłaszcza za granicą) może sobie pozwolić relatywnie mało ludzi. Często to, że dzieci nie studiują wcale albo studiują na kiepskiej uczelni, wynika nie z tego, że rodzice nie chcą, ale że nie mogą zainwestować w dzieci wystarczająco dużo pieniędzy. Z tego punktu widzenia instytucje przekazujące fundusze na edukację mniej zamożnych dzieci robią znacznie lepszą robotę niż te, które rozdają posiłki. Dają wędkę, a nie rybę.
Wspomniany we wstępie Jan Kulczyk mógł i zainwestował w syna odpowiednio dużo i odpowiednio dobrze. Najpierw pozwolił rozwijać mu swoje swoje zainteresowania w zupełnie niebiznesowym kierunku, by ten poszerzył swoje horyzonty (młody Kulczyk skończył szkołę muzyczną w klasie fortepianu i saksofonu), potem wysłał na studia prawnicze na Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza w Poznaniu i ekonomię na prestiżowej brytyjskiej London School of Economics. To był strzał w dziesiątkę, bo jak pokazują statystyki, absolwenci tej uczelni już w ciągu 6 miesięcy po otrzymaniu dyplomu zarabiają przeciętnie ok. 29 tys. funtów (170 tys. zł) rocznie. Równolegle biznesmen uczył syna obchodzenia się z pieniędzmi i ponoszenia konswekwencji porażek. „Kiedy Sebastian miał 19 lat, dostał od rodziców 100 tys. zł, żeby rozkręcić własny biznes, internetową agencję reklamową. Potem zaliczył bankructwo sieci kawiarenek internetowych e24.pl” – pisze o Sebastianie Tomasz Molga, redaktor NaTemat.pl i autor kilku odsłon listy najbogatszych Polaków tygodnika „Wprost”. Efekt? Sebastian, jak pisze Molga, milionerem został na własny rachunek. Obecna (olbrzymia) scheda po ojcu stanowi więc dodatek do już istniejącego (jakiegoś) majątku. Statystyka potwierdza, że ludzie otrzymują spadki z reguły, gdy są już dorośli i od dawna pracują. Jeśli mają talent do robienia pieniędzy, to spadek jest już tylko dodatkiem.
Jan Kulczyk potraktował syna tak, jakby był zaznajomiony z najnowszymi wynikami badań psychologicznych, z których wynika, że branie na siebie różnego typu ryzyka zwiększa nie tylko naszą zaradność, lecz także... poczucie szczęścia. A otwartość na ryzyko bądź asekuranctwo to cechy przekazywane nam właśnie przede wszystkim przez rodziców. Profesor Edmund Phelps, laureat Nagrody Nobla z dziedziny ekonomii, przekonuje, że niestety takie postawy wśród rodziców są rzadkością. „Wartości rodzinne” pojmuje się jako minimalizm i przeciwstawia się je maksymalistycznemu indywidualizmowi. – Młodzi ludzie przekonywani są, że nie warto ryzykować, że od osiągnięć, od kreatywnej samorealizacji ważniejsza jest stabilność i zapewnienie sobie spokojnego życia. Ten negatywny dla cywilizacyjnego dynamizmu trend rozpoczął się mniej więcej w latach 20. zeszłego wieku – uważa prof. Phelps.
Różnica między biednymi a bogatymi tkwi w mentalnym podejściu do wychowania i wykształcenia dzieci, ale – jak przekonują niektórzy – nie jest to wina biednych. To „spisek bogatych”!
Takiego pojęcia używa w swoich książkach amerykański inwestor i popularyzator wiedzy ekonomicznej Robert Kiyosaki. Uważa, że nie ma nic gorszego niż hasło: „uczciwością i pracą ludzie się bogacą”. Kiyosaki powie: uczciwością i pracą co najwyżej zarabiają na spłatę kolejnego kredytu, z którego odsetki powędrują do naprawdę bogatych. To oni kontrolują państwowy system edukacji i nie zależy im, by nienależący do ich kasty nauczyli się zarządzania pieniędzmi tak, by pracowały dla nich. Bo, pyta Kiyosaki, czy statystyczny Kowalski wie, co to „dochód pasywny”? No właśnie.

Każdy sobie dochód skrobie

Profesor Thomas Sowell, o którym Milton Friedman mówił, że blisko mu do geniuszu, nie neguje powyższych badań i opinii, ale przeciwstawia im swoją... biografię. Powtarza, że nawet jeśli jesteśmy różnie uwarunkowani przez naturę, przypadek i instytucje (a na domiar złego inni rzucają nam pod nogi kłody), to i tak koniec końców to my jesteśmy kowalami swojego losu. „Byt określa świadomość”? Bzdura. Karol Marks nie mógłby się bardziej mylić. Sowell przekonuje, że osoby, które miały pecha co do odziedziczonych genów albo swojego statusu społecznego, ofiary losu po prostu, mogą mimo to zarabiać miliony, jeśli się postarają. Jak on.
Urodzony w 1930 r. Sowell od początku miał pod górkę. Jego ojciec, robotnik budowlany, zmarł jeszcze przed jego narodzinami, zostawiając Toma i siostrę na utrzymaniu matki. Nie ułatwiał tego otwarcie rasistowski klimat w ówczesnych Stanach Zjednoczonych i brak jakichkolwiek zabezpieczeń socjalnych. Nic dziwnego, że Tom już wieku 17 lat rzucił szkołę i zabrał się do dorywczych prac. – Jako ktoś, kto opuścił dom bez dyplomu, doświadczenia i umiejętności, przez kilka lat uczyłem się w dość brutalny sposób, czym jest bieda. Pracowałem 60 godzin tygodniowo, przez 40 godzin dostarczając telegramy za dnia dla Western Union i przez 20 na nocnej zmianie w sklepie z narzędziami – wspomina w jednym z artykułów ekonomista. – I byłem szczęśliwy. Dlaczego? Bo zanim te prace znalazłem, spędziłem wiele tygodni na ich szukaniu, spłukując się do ostatniego dolara. W końcu jednak mogłem z pensji opłacić nie tylko bieżące potrzeby, ale też zaległy czynsz za pokój, który wynajmowałem. Mogłem nawet odłożyć trochę grosza. Dzięki Bogu, nie istnieli jeszcze wtedy dobroczyńcy, którzy zechcieliby mi zakazać przepracowywania większej liczby godzin, niż ustawa nakazuje – stwierdza Sowell, teraz szacowny ekonomista po Harvardzie, którego ekonomiczne książki stawały się seryjnie bestsellerami. – Kiedyś ja też byłem marksistą, nawet wykłady Miltona Friedmana mnie z tego nie wyleczyły. Wyleczył mnie z tego rząd i jego szkodliwe ekonomicznie działania – śmieje się ekonomista w wywiadach.
Można uznać jego opowieść wyłącznie za anegdotę, osobiste doświadczenie i wyraz szczególnie dobrego samopoczucia osoby, która nie docenia roli ślepego trafu w osiąganiu indywidualnego sukcesu. Jemu się udało i teraz łaje tych, którym się nie chce. A jednak kwestia, na którą Sowell zwraca uwagę, jest nietrywialna, a jej rozstrzygnięcie jest kluczowe nie tylko dla ekonomii, lecz także dla polityki ekonomicznej i określenia roli państwa w wyrównywaniu szans. Jest to kwestia wolnej woli i sprzecznego z nią determinizmu, czyli poglądu, że każde nasze działanie jest wynikiem ciągu przyczynowo-skutkowego, na który nie mamy wpływu.
Czy determinizm to po prostu skrajny pesymizm, czy realizm? Nauki przyrodnicze mogą sugerować, że realizm. Wspomniana genetyka pokazuje, jak mało od nas zależy w kwestii cech naszego charakteru, a neurobiologia udowadnia, że nasze decyzje zapadają, zanim jeszcze je wyartykułujemy. „To był mój świadomy wybór”? Bzdura, to wybór reakcji chemicznych, które zachodzą w twoim organizmie.
Jeśli tak właśnie jest, to jaki z tego wniosek np. dla polityki społecznej rządu? Na przykład taki, że osoby obdarzone w drodze przypadku cechami, które nie sprzyjają odniesieniu ekonomicznego sukcesu, powinny być przez ową politykę szczególnie wspierane, a jeśli są to cechy sukces wręcz uniemożliwiające, to powinny być w jej ramach nawet utrzymywane. Nie jest naszą winą nasz „upośledzony” genom, nie jest waszą zasługą wasz sukces, więc sprawiedliwość wymaga, byście nam bezwarunkowo pomagali. Czy tak?
Nie do końca, bo kwestia wolnej woli wcale nie jest przez nauki przyrodnicze rozstrzygnięta. Istnieniu wolnej woli nie da się naukowo zaprzeczyć ani naukowo ją udowodnić, bo nie jesteśmy w stanie cofać się w czasie i pokazywać, że w tej samej sytuacji mogliśmy podjąć różne decyzje. Jak mawiał kolumbijski filozof i aforysta Nicolas Gomez Davila, „nauka nie odpowiedziała nawet na jedno ważne [filozoficznie – red.] pytanie”.
Właściwie to dobrze. Bo czy wizja świata, w której nasz los nie jest nasz, a nasze życie się po prostu dzieje, wyświetlając nam się przed oczami jak film, jest pociągająca? Może dla tych, którym trafiła się dobra, przyjemna rola.
W wolną wolę, koncept, który uznaje nas za suwerenne jednostki, a naszą subiektywną wolę za zewnętrzny wobec świata materialnego czynnik przyczynowy, trzeba po prostu wierzyć. I zdaje się, że cała współczesna nauka ekonomii jest na takim – metafizycznym, a jednocześnie pragmatycznym – przekonaniu ufundowana. Inaczej bylibyśmy tak przewidywalni, że zarządzaniem gospodarką i nami samymi mogłyby w całości zająć się komputery.