Presja dziennikarzy, ekonomistów i politycznej konkurencji sprawia, że partyjni liderzy czują się zobowiązani do podawania kosztów swoich obietnic i sposobu ich sfinansowania.

Jeszcze dekadę temu coś takiego było nie do pomyślenia. To znak, że nasza demokracja mimo wszystko stała się dojrzalsza.

Debata przed tegorocznymi wyborami prezydenckimi toczyła się w dużej mierze wokół porównań między kosztami obietnic Bronisława Komorowskiego i Andrzeja Dudy. Cenę obietnic ubiegającego się wówczas o reelekcję Komorowskiego, jaką zapłaciliby podatnicy w czasie 5-letniej prezydenckiej kadencji, ekonomiści oszacowali na kwotę od 18 do 35 mld zł, a jego (jak się okazało, zwycięskiego) konkurenta – na od 175 mld zł do aż 292 mld zł, co wymagałoby zwiększenia rocznego deficytu budżetowego o co najmniej 70 proc. (wyliczenia kosztów przedstawiały m.in. FOR oraz Pracodawcy RP).

Kwestia kosztów obietnic wyborczych wróciła w kampanii przed wyborami do Sejmu i Senatu, od której będzie zależał kształt przyszłego rządu. Zamiast niemerytorycznej i pełnej nienawiści dyskusji o kwestiach takich jak katastrofa smoleńska czy tzw. ideologia gender, aż miło posłuchać kłótni pomiędzy partiami na temat sposobu finansowania zmian, jakie nastąpiłyby po potencjalnym dojściu danych ugrupowań do władzy.

Obywatele mają większą świadomość

Reklama

Obecna dyskusja na temat kosztów obietnic wyborczych sprawia, że wśród ludzi rośnie świadomość, że zbyt drogie obietnice mogą zrujnować budżet, a wskutek tego – poprzez m.in. wzrost podatków – zdestabilizować warunki prowadzenia działalności gospodarczej, doprowadzić do utraty zaufania inwestorów i międzynarodowych instytucji gospodarczych, a w skrajnej sytuacji – sprawić, że w Polsce powtórzyłby się scenariusz grecki.

Niedawne pojawienie się w Polsce tematu kosztów politycznych obietnic może zatem wytworzyć sytuację, w której partie będą obawiać się utraty wyborców z powodu nierozsądnych finansowo obietnic, dzięki czemu politycy staną się bardziej powściągliwi w swoich obietnicach dotyczących polityki gospodarczej. Będą albo rezygnować z zapowiadania rujnujących budżet wydatków, albo planować konkretne działania po stronie dochodów, aby zrównoważyć obiecywane wydatki.

Dobrze, jeżeli będzie temu towarzyszyć głębsza refleksja na temat sensu ogłaszania kosztownych wydatków – czy rzeczywiście doprowadzą one do polepszenia sytuacji społeczno-gospodarczej? Przykładowo, polityka rozdawania większości rodzin 500 zł miesięcznie na dziecko może ograniczać chęć do pracy osób nisko wykwalifikowanych czy wchodzących na rynek pracy po długiej przerwie (np. kobiet po kilkuletnim urlopie wychowawczym), które byłyby w stanie podjąć zatrudnienie za płacę niższą od mediany wynagrodzeń wynoszącej 3115 zł brutto (np. za 2500 zł). Obecność tematyki kosztów politycznych obietnic powinna zatem w niedalekiej przyszłości przygotować polskich polityków do rozsądnej polityki fiskalnej, jaką powinni prowadzić, gdy już zyskają władzę.

Pozytywny wpływ debaty o kosztach wyborczych obietnic na kierunek polityki fiskalnej może okazać się znikomy, ale dyskusja ta uczy ludzi sceptycyzmu i nieufności co do propozycji polityków. Już teraz wymieniane w debacie wielomiliardowe sumy kosztów politycznych propozycji uświadamiają wyborcom, że planowanie budżetu państwa nie przypomina – jak często chcą to przedstawiać politycy – dobrotliwego podwyższenia dziecku przez rodzica kieszonkowego o 5 czy 10 zł.

Nietrudno się domyślać, że pod wpływem dyskusji o kosztach i potencjalnych utraconych dochodach budżetu obywatele – patrząc zdroworozsądkowo – nabierają przekonania, że po zderzeniu z rzeczywistością nawet przy dużych wysiłkach rząd nie jest w stanie dać zbyt wielu „prezentów” naraz. Przykładowo, dla wielu ludzi zaczyna być jasne, że jeżeli dostaną wysoką podwyżkę zasiłków, to mogą pożegnać się ze wzrostem kwoty wolnej od podatku, bez względu na to, że politycy twierdzą inaczej.

Obywatele nauczyli się sceptycyzmu

Debata o kosztach wyborczych obietnic zmienia nastawienie ludzi do politycznych propozycji na bardziej sceptyczne, a ich wyborcze oczekiwania co do polityki gospodarczej – na rozsądniejsze. Duże zainteresowanie Polaków tematyką kosztów politycznych propozycji pozwala również stwierdzić, że zależność ta jest w pewnej mierze odwrotna: Polacy, zapewne dzięki upowszechnieniu się wiedzy ekonomicznej, sami chcą słuchać i czytać o kosztach obietnic polityków – inaczej temat ten nie byłby tak nośny w mediach.

Wydarzeniami, które znacznie zwiększyły świadomość obywateli dotyczącą finansów publicznych i ukierunkowały poglądy wielu ludzi na sprzeciw wobec dalszego zadłużania się państwa, były prawdopodobnie takie działania jak zawieszenie budżetowych progów ostrożnościowych w 2013 r. czy bezkompromisowe zabranie środków z OFE do ZUS w 2014 r. Te decyzje polityków zostały źle przyjęte przez wielu Polaków. Znamienna jest tutaj liczba osób, które mimo konieczności złożenia deklaracji do ZUS zdecydowały się na nierezygnowanie z uczestnictwa w OFE: aż 2,5 mln obywateli.

Duży wpływ mogła także mieć – w tym u osób nieinteresujących się zanadto ekonomią – powszechna świadomość kryzysu gospodarczego i wynikającej stąd konieczności prowadzenia polityki oszczędnościowej. Można zakładać, że to właśnie w wyniku tych wydarzeń polscy politycy uświadomili sobie, iż w nadchodzącej kampanii wyborczej ludzie z dużym prawdopodobieństwem będą oczekiwać informacji o kosztach i sposobach sfinansowania politycznych obietnic oraz protestować – czy to w postaci nieoddanego głosu, czy to w formie internetowych komentarzy – przeciwko działaniom prowadzącym do wzrostu zadłużenia państwa.

Nie bez znaczenia jest też obecna dramatyczna sytuacja zadłużonej Grecji, z której relacje prasowe uświadamiają obywatelom, że lepiej nie wybierać polityków skłonnych do powiększania długu publicznego. Teraz polscy politycy nie odważą się powiedzieć, że sfinansują koszty swoich obietnic wzrostem zadłużenia. Proponują zwiększenie dochodów państwa (nawet jeżeli niektóre ich wyliczenia są wzięte z kosmosu).

>>> Czytaj też: Państwo nie może dotować starych elektrowni. Węgiel umrze śmiercią naturalną

Debata nad kosztami obietnic Beaty Szydło

Tak na przykład podczas konwencji programowej Prawa i Sprawiedliwości na Śląsku 4 lipca Beata Szydło obok wyliczenia kosztów obietnic takich jak 500 zł zasiłku na każde drugie i kolejne dziecko (według PiS 22 mld zł) przedstawiła też, skąd planuje wziąć pieniądze na realizację swoich obietnic. Jak zapewniała Szydło, dodatkowe fundusze przybędą m.in. z uszczelnienia systemu podatkowego (52 mld zł) oraz z dodatkowego opodatkowania banków i wielkopowierzchniowych sklepów (8 mld zł).

Co istotne, kandydatka na premiera nie tylko przedstawiła wyliczenia zmian w wydatkach i dochodach, ale również od razu w polskich mediach rozpoczęła się polemika z przedstawionym przez nią kosztem obietnic i sposobami na ich sfinansowanie. Zamiast wysłuchiwać wyłącznie pustych haseł o tym, że politycy zapewnią ludziom „godne życie”, wyborcy mogli posłuchać o tym, czy kandydaci na rządzących mają zdroworozsądkowe podejście do finansów publicznych i czy przypadkiem nie szykują „drugiej Grecji”.

Zastrzeżenia można mieć zarówno do wyliczeń Szydło, jak i do krytyki kierowanej przez jej konkurentów – m.in. Joanny Muchy i Marcina Święcickiego z PO – oraz przez niezwiązanych z polityką ekonomistów. Przykładowo, zapowiadany przez Szydło mający wyniknąć z uszczelnienia systemu podatkowego wzrost dochodów budżetu państwa na poziomie aż ponad 50 mld zł wydaje się być kompletnie nierealny, a w dodatku budzi obawę, że w celu realizacji tego planu fiskus będzie polował również na niewinnych przedsiębiorców. Proponowane przez Szydło zwiększenie do 8 tys. zł kwoty wolnej od podatku może jednak rzeczywiście zmniejszyć dochody budżetu tylko o około 10, a nie 20 mld zł. Pamiętać też trzeba, że podwyższenie kwoty nieopodatkowanych dochodów może stać się bodźcem do pracy dla osób dotychczas niechętnych aktywności zawodowej czy pracujących w szarej strefie.

Najważniejsze, że debata trwa – i może doprowadzić polityków do skorygowania swoich zbyt śmiałych propozycji w obawie przed utratą wyborców czy miażdżącą krytyką mediów i oponentów, z korzyścią dla stabilności finansów publicznych i rozwoju społeczno-gospodarczego kraju. Przykładowo, prezydent Andrzej Duda oraz Beata Szydło będą musieli zdecydować, czy zasiłek 500 zł ma być zasiłkiem „na każde dziecko” czy na „każde drugie i kolejne dziecko”, a także jaki ma być próg dochodowy beneficjentów zasiłku.

Jeżeli zasiłkiem zostałoby objęte każde dziecko wszystkich (nawet najzamożniejszych) rodziców, to roczny koszt takiej pomocy wyniósłby ponad 40 mld zł (dla porównania wydatki budżetu państwa w 2015 r. to 343 mld zł). Komentujący wyborcze obietnice ekonomiści uświadamiają również politykom tęskniącym za dawnym wiekiem emerytalnym, że powinni oni pamiętać nie tylko o doraźnych – kilkumiliardowych – kosztach przywrócenia wieku emerytalnego, ale także o dużo większych długofalowych kosztach tej operacji w obliczu starzenia się społeczeństwa.

Trzeba obserwować wszystkie partie

Wadą polskiej debaty o kosztach obietnic wyborczych i sposobach ich sfinansowania jest niewątpliwie jej skupienie na jednej partii – Prawie i Sprawiedliwości. A przecież Platforma Obywatelska również proponuje kosztowne wydatki: dodatki do najniższych emerytur, subsydiowanie zatrudnienia młodym ludziom, a nawet – według medialnych doniesień – zerowy podatek dochodowy dla osób do 30. roku życia. Nawet jeżeli obietnice PO są mniej kosztowne niż propozycje PiS, warto z równie dużą uwagą obserwować, co proponuje partia rządząca, której rząd ma na koncie takie decyzje jak przejęcie środków z OFE, czy uparte dotowanie nierentownych państwowych przedsiębiorstw takich jak LOT.

Pewnym wyłomem w dotychczasowym skupieniu debaty na PiS jest przyjęta w sierpniu przez Sejm głosami posłów PO i PSL ustawa o pomocy tzw. frankowiczom, która według wyliczeń Komisji Nadzoru Finansowego będzie kosztować banki blisko 22 mld zł. Zobowiązanie banków przez państwo do umorzenia części co trzeciego kredytu hipotecznego denominowanego we frankach szwajcarskich będzie oznaczać dla państwa ubytek dochodów z podatków, wynikający nie tylko z niższych danin płaconych bezpośrednio przez banki, ale także z pogorszenia koniunktury spowodowanej m.in. potencjalną mniejszą skłonnością banków do pożyczania pieniędzy na inwestycje.

Warto podkreślić, że od kosztownych obietnic nie jest wolna niedawno założona partia, której w obiegowej opinii do fiskalizmu daleko, czyli Nowoczesna.pl – jest ona bowiem skłonna zapewnić z budżetu państwa szerokie finansowanie zabiegów in vitro dla bezpłodnych par.

>>> Polecamy: Politycy pomagają frankowiczom. Problemem są kredyty złotówkowe

Nie zawsze dyskutowano o kosztach obietnic

Pojawienie się analiz kosztów wyborczych obietnic jest na tle poprzednich kampanii wyborczych zjawiskiem nowym w polskiej debacie publicznej. Jedyną bodaj polityczną propozycją, której koszt był tak szeroko krytykowany, jak dzisiejsze plany Beaty Szydło czy „frankowa” ustawa koalicji PO-PSL, była obietnica Lecha Wałęsy z wyborów prezydenckich w 1990 roku, zgodnie z którą każdy Polak miał otrzymać 100 mln zł (w cenach po denominacji złotego z 1995 r. byłoby to ok. 30 tys. zł, po uwzględnieniu dynamiki inflacji z lat 1991-95).

Do kosztów nie przywiązywano zbyt dużej uwagi w przypadku spełnionej obietnicy wyborczej SLD z 2001 roku – programu „leków za złotówkę”. W listopadzie 2002 r. parlament przyjął ustawę wcielającą ten projekt w życie. Krytycy programu – zarówno polityczni oponenci SLD, jak i np. reprezentanci środowisk lekarskich – zwracali uwagę głównie na takie aspekty programu jak, z jednej strony, ograniczona lista tanich lekarstw, a z drugiej strony – konieczność zawężenia dostępności „leków na złotówkę” do faktycznie potrzebujących.

Podczas sejmowej debaty kilka razy padł jednak temat kosztów: posłowie opozycji uznali, że przeznaczono na program zbyt małą kwotę. „Jeśli przyjmujemy, że znakomita większość emerytów leczy się i w szerokim zakresie korzysta z leków, to przeznaczona na ten cel kwota 28,3 mln zł, jest naprawdę symboliczna” – zwracał uwagę Tadeusz Cymański z PiS. „Należy rozumieć, że miarą naszej wrażliwości społecznej jest kwota 28,3 mln zł. Wszystko zaś, co powyżej tej kwoty, nie jest możliwe dla pacjentów korzystających z tej nowej formy pomocy” – ironizowała Ewa Kopacz, wtedy również – tak jak dzisiaj – w Platformie Obywatelskiej. Co ciekawe, partia rządząca, zamiast ulec presji przeznaczenia na „leki za złotówkę” większej kwoty, przyznała jednak głosem Marii Gajeckiej-Bożek: „Tak. Dziś nasza wrażliwość kończy się na kwocie 28,3 mln zł. Na więcej nas, jako państwo, nie stać”.

W 2005 roku wiadomo było, że wyniszczona aferami lewica jest bez szans na kolejne rządy, a stery władzy przejmie albo Prawo i Sprawiedliwość, albo Platforma Obywatelska (przez długi czas niemal pewna była koalicja PO-PiS). Czy jednak debatowano o kosztach ówczesnej sztandarowej obietnicy PiS, czyli słynnego planu budowy 3 mln mieszkań? Okazuje się, że nie. Owszem, pomysł budowy milionów mieszkań był (i nadal jest) często wyśmiewany jako modelowy przykład wycofywania się polityków ze swoich obietnic po wygranych wyborach, jednak za rządów Kazimierza Marcinkiewicza (2005-2006) nie było dyskusji o kosztach tak odważnej obietnicy. Jedynie doradca ekonomiczny Marcinkiewicza, Marek Zuber, wyliczył, że propozycja wiąże się z kosztami niemal nie do uniesienia – przykładowo dopłaty do mieszkań osiągnęłyby w 2012 r. poziom 18 mld zł, a to wydatek tylko w jednym roku budżetowym.

Wydaje się, że temat kosztów wyborczych propozycji po raz pierwszy na poważnie pojawił się w polskiej debacie publicznej za sprawą analizy FOR z 2011 roku pt. „Szacunkowe koszty obietnic wyborczych”. Jej autorzy dokładnie przedstawili, jak bardzo pomniejszyć lub powiększyć deficyt budżetowy mogą obietnice sześciu partii, które wedle ówczesnych sondaży miały szanse na miejsca w parlamencie. Najbardziej kosztowny okazał się program PSL – gdyby go zrealizowano, w czasie jednej kadencji Sejmu państwo wydałoby dodatkowe 200 mld zł. Od czasu wydania ówczesnej analizy FOR temat kosztów obietnic polityków spotyka się z większym zainteresowaniem mediów i obywateli niż wcześniej, kiedy na konsekwencje wyborczych propozycji dla finansów państwa rzadko kiedy zwracano uwagę.

Debata o kosztach ważna, ale…

Formowanie się w Polsce zwyczaju podawania przez polityków kosztów i sposobów sfinansowania ich wyborczych obietnic świadczy o tym, że polscy wyborcy nie zadowalają się już pustymi hasłami. Jest to przejaw wzrostu dojrzałości polskiej demokracji i kultury politycznej, oczywiście przy wielu nadal istniejących wadach naszego życia politycznego. Pamiętając o konieczności rozsądnego planowania wydatków i niedopuszczania do finansowania ich wzrostem zadłużenia, nie można jednak zapominać, że oprócz cyfr oznaczających koszt politycznych obietnic ważna jest również ich treść.

Krytykować na przykład należy ewentualne zapowiedzi tworzenia programów takich jak Polskie Inwestycje Rozwojowe, których dotychczasowa działalność stanowi dowód nieudolności państwowych instytucji w dążeniach do zwiększania poziomu inwestycji. Ale już program budowy tanich mieszkań na wynajem, choćby nawet miał kosztować 20 mld zł, byłby rozsądny, o ile rzeczywiście ułatwiłby usamodzielnienie się młodym ludziom bez zdolności kredytowej, a młode rodziny uwolniłby od perspektywy oddawania bankom przez 30 lat połowy swoich dochodów.

Krytyka kosztów obietnic nie powinna także prowadzić do drugiej skrajności polegającej na uznaniu, że najlepsza jest rezygnacja z jakichkolwiek działań czasowo podwyższających wydatki czy obniżających dochody państwa. A tak można odbierać krytyczne zarzuty ze strony Platformy Obywatelskiej i premier Ewy Kopacz zbyt wysokich kosztów PIS-owskiej propozycji zwiększenia kwoty wolnej od podatku, bez jednoczesnej propozycji innego kompleksowego rozwiązania pozwalającego – przy niższym koszcie – pomoc najmniej zarabiającym.

Autorka jest współtwórczynią serwisu internetowego Prawdometr Europejski, oceniającego prawdomówność wypowiedzi polityków. Praca Anny Patrycji Czepiel został wyróżniona w ubiegłorocznej edycji konkursu Obserwatora Finansowego: „Gdyby to zależało ode mnie, to…”