Decyzja o redukcji armii przynajmniej w pewnym stopniu wskazuje na brak agresywnych intencji wobec reszty świata. Z kolei wysłanie statków w okolice Alaski było bezprecedensowym manewrem, który zbiega się w czasie z ostatnim dniem wizyty prezydenta Baracka Obamy w tym stanie. Taki rodzaj symbolicznego przekazu jest bardzo blisko podręcznikowej definicji „manifestacji agresji”.

O co więc chodzi? Czy Xi jest nastawiony przyjaźnie czy wrogo? Odpowiedź jest skomplikowana – istnieją przesłanki świadczące o tym, że USA i Chiny są w stanie „chłodnej wojny”. W polityce wewnętrznej Xi chce zasygnalizować, że posiada kontrolę nad wojskiem, którego reforma jest potrzebna i znajduje się w trakcie wdrażania, a Chiny nie będą traciły pieniędzy na wojska lądowe, które są zbyt duże jak na strategiczne potrzeby kraju. Chociaż te ruchy nie są może pacyfistyczne, nie są też jednak na pewno podżeganiem do wojny.

Xi chce też zasygnalizować zarówno swoim krajowym, jak i zagranicznym konkurentom, że Chiny będą dążyły do zdobycia strategicznej przewagi nad USA poprzez koncentrację własnych wysiłków w rejonach, na których Amerykanie nie zapewnili sobie dominacji.

Arktyka okazuje się być doskonałym przykładem. Amerykańska marynarka wojenna nie jest na tym obszarze widoczna, stacjonujące tam amerykańskie morskie siły nie są znaczące.

Reklama

Przed odbyciem wizyty do Waszyngtonu która ma się odbyć pod koniec tego miesiąca, intencją Xi musiało być pokazanie, że będzie agresywnie troszczył się o chińskie interesy w tych miejscach i czasie, w których USA nie wykazało swojego zaangażowania. Obamie będzie trudno podjąć temat konwoju 5 statków, ponieważ Xi może odpowiedzieć, że Chiny nie wpłynęły na wody terytorialne USA.

Mające miejsce tuż przed szczytem nieczyste zagranie ma dodatkową korzyść dla Xi. Pokazuje to wojskowej elicie w kraju, że redukcja armiinie jest tak naprawdę sygnałem na wycofywanie się z pościgu za chińską narodową wielkością. Zdecydowanie silniejsze niż u poprzednich prezydentów zacieśnienie powiązań Xi z wojskiem zostało szeroko dostrzeżone.

Jak te dwa zdarzenia o subtelnym znaczeniu przekładają się na relację Chiny-USA? Są one miniaturą głębokiego dylematu, przed jakim stoją amerykańscy politycy i z jakim będzie musiał się skonfrontować następny prezydent.

Chociaż chiński wzrost gospodarczy był od dawna stabilny, to ekspansja wojskowa kraju pozostawała pod wieloma względami ostrożna. Budżet obronny kraju rósł o około 10 proc. rocznie, a może nawet więcej (według oficjalnych danych). Dobrze udokumentowane prowokacje Państwa Środka na azjatyckich wodach wywołały poważne zaniepokojenie wśród jego sąsiadów, którzy prawie w komplecie znajdują się w bilateralnych relacjach bezpieczeństwa z USA.

Agresywna reakcja USA byłaby wyraźnym sygnałem wprowadzenia wobec Chin strategii „hamowania ekspansji”. Mogłaby oznaczać wzmocnienie bilateralnych sojuszy USA z azjatyckimi państwami, a być może także wzrost znaczenia powiązań wojskowych pomiędzy różnorodnymi parami azjatyckich państw, we wszystkich konfiguracjach jakie są tylko możliwe. Zwolennicy tej strategii mogą i bez wątpienia będą wskazywali na Arktykę jako przykład obszaru, na którym wymagana jest odpowiedź, czyli wzmocnienie obecności USA.

Nawet umiarkowana reakcja USA na powolną zmianę chińskiej wojskowej postawy byłaby odrzuceniem „przynęty” i oznaczałaby utrzymanie obecnych relacji bezpieczeństwa bez zwiększenia wojskowych zasobów na Pacyfiku. „Gołębie” z jakichś powodów argumentują , że wyraźna odpowiedź wobec Chin doprowadziłaby do alienacji Chińskiego społeczeństwa, wzmocnienia frakcji „twardogłowych” w armii, wysokich kosztów oraz potencjalnie bardzo szkodliwego cyklu wzajemnej eskalacji konfliktu.

Istnieje wyraźny powód braku zaangażowania amerykańskich sił zbrojnych w Arktyce. Głównym interesem USA w tym regionie jest utrzymanie swobody handlu i żeglugi. Jak dotąd nikt, wliczając w to Rosję, nie zrobił nic, co utrudniałoby te interesy. W mało prawdopodobnym przypadku nieprzyjaznych posunięć Rosji lub nawet Chin w tym regionie, USA mogą wykorzystać swoją ogromną morską przewagę i skierować na Północ własne lotniskowce i niszczyciele.

W ciągu ostatnich 6 i pół roku administracja Obamy realizowała wobec Chin głównie umiarkowaną wersję „gołębiej” strategii „vis-á-vis”. Amerykańscy urzędnicy nie używają określenia „hamowanie ekspansji” w zdaniach dotyczących Chin, nawet kontekście tego kraju, ażeby nie urazić jego przedstawicieli i nie wywołać odwrotnych od zamierzonych skutków. Obama ogłosił słynny „zwrot” w polityce wobec Azji, co w praktyce oznaczało raczej ograniczenie aktywności wojskowej na Bliskim Wschodzie, niż znaczne wzmocnienie sił morskich na Pacyfiku.

Administracja zachęca sojuszników takich jak Japonia Shinzo Abe do wzmożenia wysiłków w kierunku wzmocnienia własnych zdolności obronnych i „stanięcia na własnych nogach”. Jest to pewna forma „hamowania ekspansji” Chin. Jest to też jednak pewien rodzaj odpowiedzi na obawy azjatyckich sojuszników związane z tym, że USA nie zawsze będą zaangażowane w ich obronę przed Chinami.

Podejście Obamy do Chin jest zasadniczo zgodne z jego całościową polityką zagraniczną, która opiera się na ograniczeniu wpływu USA w regionach, w których użycie siły zbrojnej jest nieprawdopodobne ze względu na geopolityczne uwarunkowania.

To nastawienie zmieni się jednak prawdopodobnie w następnej kadencji, niezależnie od tego czy prezydent będzie Demokratą czy Republikaninem. To są prawdopodobnie dobre wieści. Chińską odpowiedzią na amerykańską umiarkowaną politykę było ostrożna ekspansja. Większy opór ze strony USA nałoży na Chiny presję, która uniemożliwi im osiągnięcie przewagi tam, gdzie jeszcze do niedawna nie były zmuszone do okazywania siły.

W dłuższej perspektywie doprowadzi to do ograniczenia konieczności utrzymywania dużej aktywności wojskowej USA i zmniejszenia niebezpieczeństwa konfrontacji, a nie zwiększenia ryzyka jej. Niebezpieczeństwo związane z pasywną polityką USA wobec Chin jest większe.

>>> Polecamy: Dlaczego nierówności na świecie rosną? Wyjaśniają to nowe badania