Nowy jednolity podatek proponowany przez PO realizuje w praktyce ideę bykowego, czyli większego obciążania podatkowego singli. – To efekt uwzględnienia w tym systemie ilorazu rodzinnego znanego z Francji, czyli dzielenia dochodu przez liczbę członków rodziny – zauważa demograf prof. Piotr Szukalski. Ten mechanizm połączony z progresją powoduje, że rodziny – zwłaszcza mniej zarabiające – płacą niższy podatek niż osoby samotne.

Oczywiście preferencje dla rodzin istnieją i dziś, ale działają słabiej. Jeśli porównamy obecną stawkę opodatkowania i oskładkowania singla zarabiającego pensję minimalną z najniższą stawką płaconą przez rodzinę, w której zarabia tylko jeden z rodziców, ten pierwszy płaci dziś podatek dwukrotnie wyższy. Jeśli pomysł PO wejdzie w życie, różnica będzie niemal trzykrotna. – Single mogą się czuć poszkodowani, ale jako demograf mogę powiedzieć, że dojrzewamy do wsparcia wychowujących dzieci. Osiągnęliśmy tak niski poziom dzietności, że nawet najzagorzalsi liberałowie rozumieją, iż bez wspierania rodziny nie da się na dłuższą metę zapewnić efektywności ekonomicznej – podkreśla prof. Szukalski.

Bykowe w praktyce

Pracownicy odczują na własnych portfelach preferencje prorodzinne i gorszą pozycję singli, zapisane w formule nowego podatku. Formuła wyliczania daniny zależy od liczby osób w rodzinie i dochodu. To znaczy, że jeśli pracodawca przeznaczy na miejsce pracy 3500 zł i zatrudni singla, do jego kieszeni trafi 2117 zł. Zatrudniony na tym samym stanowisku rodzic jednego dziecka, którego małżonek też pracuje, zarobi o 70 zł więcej. Ale jeśli będzie to rodzic jedynaka, którego małżonek nie pracuje, różnica będzie dużo większa, bo taka osoba dostanie na rękę o blisko 300 zł więcej niż singiel.

Reklama

Te różnice rosną wraz z liczbą osób w rodzinie. Na przykład rodzic trójki dzieci z niepracującym współmałżonkiem będzie zarabiał na czysto 2747 zł, czyli o 630 zł więcej niż osoba samotna. To samo wynagrodzenie brutto, ta sama firma, to samo stanowisko – ale dzięki nowemu podatkowi wyraźne preferencje zyskują rodzice z dziećmi. Pytanie, czy nie wpłynie to na pracodawców, którzy mogą zacząć preferować pracowników z rodzinami. Pracodawca może dojść do wniosku, że może zapłacić rodzicowi niższą sumę brutto niż singlowi, by pensja na rękę była taka sama, więc taniej będzie zatrudnić pracownika, który ma rodzinę.

Jak mówi główna ekonomistka Lewiatana dr Małgorzata Starczewska-Krzysztoszek, już dziś pracodawcy preferują pracowników z dziećmi, bo są oni na ogół bardziej lojalni niż single. Nowy podatek mógłby jeszcze bardziej wzmocnić pozycję rodziców na rynku pracy, choć specjalistka nie spodziewa się, by dokonał on rewolucji w decyzjach kadrowych. Problem jednak w tym, że do końca nie wiadomo, jak policzyć zaliczkę na nowy podatek, którą będą odprowadzać pracodawcy. To od jej wysokości będzie zależeć, czy swoje preferencje podatkowe rodzice zobaczą już w comiesięcznych przelewach od pracodawcy, czy dopiero przy rozliczaniu podatku z całego roku. Problem z wyliczeniem zaliczki wynika z samej konstrukcji podatku powszechnego. Jego wysokość ma przecież zależeć nie tylko od dochodu podatnika, lecz także od łącznych dochodów gospodarstwa domowego i liczby dzieci w rodzinie.

Były minister finansów Mirosław Gronicki mówi, że teoretycznie można sobie wyobrazić ustalenie zaliczek zbliżonych do rzeczywistych stawek podatkowych. Działałoby to tak jak dziś. Jeśli ktoś ma prawo do ulgi na dziecko albo mieszka w innej miejscowości, niż pracuje, może o tym poinformować pracodawcę, a on odpowiednio pomniejszy zaliczkę. – Można sobie wyobrazić, że w nowym systemie podatnik zadeklaruje, ile ma osób w rodzinie, ile z nich pracuje i jakie mają dochody, i wtedy pracodawca jest w stanie tę zaliczkę wyliczyć – mówi Gronicki.

System niedoskonały

Ekonomista zwraca jednak uwagę na dwie pułapki nowego systemu. Po pierwsze, podatnicy podając dane pracodawcy, których ten przecież nie byłby w stanie zweryfikować, mogliby zaniżać deklarowany dochód w rodzinie i w ten sposób zaniżać podatek. To jeszcze nie jest wielki problem, bo w rozliczeniu rocznym i tak następowałoby wyrównanie, a podatnik musiałby fiskusowi dopłacić. – Ale jest i druga strona. Podatnik nie musi chcieć informować pracodawcę o sytuacji całego gospodarstwa domowego. Bądź co bądź są to informacje wrażliwe. Tu powstaje duży problem: jak takiemu podatnikowi naliczać zaliczkę? Tak jakby nie miał rodziny? Wtedy płatności w ciągu roku będą stosunkowo wysokie – mówi Gronicki.

Jego zdaniem sprowadzałoby się to do tego, że przez większość roku budżet byłby kredytowany przez podatników, ale przy rozliczeniu rocznym oddawałby on nadpłacone kwoty. – Te wypłaty z budżetu byłyby jednak potężne. Co oznacza, po pierwsze, zaburzenie płynności budżetu, a po drugie, zwiększa koszty całej operacji. Chyba że zdecydowano by się na wprowadzenie jakiejś przybliżonej stawki liniowej dla wysokości zaliczek, co ograniczyłoby negatywne skutki płynnościowe – ocenia Gronicki.

Wtóruje mu dr Starczewska-Krzysztoszek. Według niej nie można liczyć na podawanie precyzyjnych danych o miesięcznych dochodach całych rodzin pracodawcom, bo sami małżonkowie często nie wiedzą, ile dokładnie zarabia ich partner. – Rozwiązaniem byłoby np. przyjęcie założenia, że jeśli pracownik nie poinformuje pracodawcy o wysokości dochodu małżonka, to uznaje się, iż zarabia on co najmniej minimalne wynagrodzenie, i od tego odprowadza zaliczkę. To zmniejszyłoby różnicę między zaliczkami a należnym ostatecznie podatkiem – ocenia ekonomistka.

Optymalny i jednocześnie najdroższy wariant: rząd inwestuje miliardy w nowy system komputerowy dla aparatu skarbowego. Fiskus ma przecież pełne dane o podatnikach, a na ich podstawie teoretycznie jest w stanie wygenerować informację, jaki podatek powinni płacić. – Pracodawca płatnik mógłby otrzymywać od urzędu skarbowego informację o wielkości zaliczki. Trochę na podobnej zasadzie, jak dziś ZUS informuje płatników o przekroczeniu progu 30-krotności podstawy wymiaru składek, powyżej którego nie trzeba już płacić składek – mówi Gronicki.

Na tym jednak nie koniec. Problemy z ustaleniem wielkości zaliczek – a co za tym idzie wysokości comiesięcznych wpływów z PIT do budżetu – mogą zaburzać finanse samorządów. Dziś mają one udział we wpływach z podatków dochodowych; w przypadku PIT jest to nieco ponad 40 proc. Gdyby budżet ściągał zbyt mało podatku i dopiero w kwietniu kolejnego roku otrzymywał wyrównanie (wtedy mija termin rocznego rozliczenia), może to oznaczać pogorszenie bieżącej płynności samorządowych budżetów.

Resort finansów nie wie jeszcze, jak rozstrzygnie opisane wątpliwości. – Na szczegóły należy poczekać do momentu powstania ustawy. Przygotowując ją, będziemy dążyć do prostoty, przejrzystości i adekwatności obciążeń. Będziemy się również kierować dbałością o stabilność finansów publicznych – zapewnia wiceminister Artur Radziwiłł.