- Po tym jak zostały one po wybuchu kryzysu w 2008 roku okrzyknięte motorami światowego wzrostu, obecnie wpływają raczej na jego spowolnienie – napisał w opinii dla Brookings Institution prezydent Globar Economy and Development Kemal Dervis. Czy „katastrofiści”mają rację? Czy kraje rozwijające przestały gonić bogate?

Powodem do obaw są z pewnością Chiny. Po okresie dwucyfrowego wzrostu, niektórzy sądzą, że w tym roku rzeczywisty wzrost Państwa Środka może być niższy niż wskazują oficjalne statystyki. Kryzys Chin wywołuje na rynkach wschodzących efekt domina. Wraz ze spowolnieniem maleje popyt azjatyckiej potęgi na surowce, co mocno uderza w gospodarki oparte na ich eksporcie. Co więcej, zdaniem Dervisa, niskie ceny surowców nie równoważą innych niszczących wzrost sił; nawet u importerów netto, może z wyjątkiem Indii.

Tymczasem gospodarki krajów rozwiniętych powoli wychodzą z recesji. Różnica w tempie wzrostu pomiędzy gospodarkami wschodzącymi (włączając Hongkong, Singapur, Koreę Południową i Tajwan) a krajami rozwiniętymi wyraźnie spadła – wynika ze zagregowanych danych pochodzących z MFW. Jeszcze w 2010 roku wynosiła ona 4,8 proc., w poprzednim roku spadła do 2,5 proc., a w tym roku może wynieść tylko 1,5 proc.

Czy tak mała różnica utrzyma się? Zwolennicy tej tezy opierają się na kilku argumentach:

Reklama

Po pierwsze, zmniejsza się różnica pomiędzy wydajnością przemysłu w krajach bogatych i rozwijających się. Z drugiej strony wzrasta jednak współzależność pomiędzy przemysłem a usługami, zmienia się też charakter tych drugich. Weźmy na przykład iPada – musi on zostać nie tylko wyprodukowany, ale też zaopatrzony w odpowiednie oprogramowanie i serwisowanie. Oznacza to, że przemysł coraz częściej nie może funkcjonować w oderwaniu od sektora usług. Gospodarki wschodzące mają więc w zakresie technologii ciągle duży dystans (duże rezerwy) do nadrobienia do krajów rozwiniętych.

Po drugie, zwolennicy poglądy o spowolnieniu „gospodarczych tygrysów” wskazują, że kraje wschodzące zawdzięczały szybki wzrost produktywności w znacznej mierze migracji siły roboczej z ubogich obszarów wiejskich do miast. Zasoby te wkrótce jednak się wyczerpią. Dervis zauważa jednak, że nie biorą oni pod uwagę tego, że poza formalnym rynkiem pracy w miastach znajduje się ogromna liczba pracowników, którzy po transferze do oficjalnego nurtu ponownie zwiększą produktywność gospodarki.

Trzeci argument „pesymistów” dotyczy zarzutu o niewystarczająco szybkie wdrażanie reform strukturalnych, niezbędnych do utrzymywania długoterminowego wzrostu w gospodarkach "na dorobku". Trudno jednak ocenić w jakim stopniu spowolnienie krajów takich jak Chiny ma związek z niewystarczającymi strukturalnymi zmianami.

Należy wspomnieć jeszcze o jednym istotnym czynniku – szybko zmieniającym się charakterze technologii. Coraz szerszy zakres prac ulega automatyzacji. Jednostkowe koszty pracy wykonywanej przez roboty są niższe nawet od tych obowiązujących w krajach o najniższych pensjach. Kraje rozwinięte mają też przewagę nad rozwijającymi się pod względem jakości siły roboczej, która jest w stanie wykonywać założone, wyspecjalizowane zadania, w przeciwieństwie do kolegów z biedniejszych krajów.

Zmiany technologiczne mogą wywołać zakłócenia w globalnych łańcuchach dostaw i wprowadzić całą światową gospodarkę w erę niskiego wzrostu. – Nie ma jednak wątpliwości, że w proporcjonalnym do stopnia rozwoju zakresie, zaszkodzą bardziej krajom rozwijającym się, niż bogatym – pisze Dervis.

>>> Czytaj też: Prawa najdłuższego cyklu gospodarczego. Wkrótce czeka nas kolejny globalny kryzys?