Anna Wittenberg w komentarzu „Jak wychowają, tak zostaną rozliczeni” (DGP nr 210 z 28.10.2015 r.) stawia tezę, że w edukacji w Polsce, obiektywnie rzecz biorąc, nie jest źle. „W kilkanaście lat zrobiliśmy w międzynarodowych badaniach taki postęp, że doczekaliśmy się epizodu w amerykańskiej książce o najmądrzejszych dzieciach na Ziemi (…)” – pisze autorka.

Rzeczywiście. Jeśli spojrzeć np. na wyniki badań PISA, to polski system edukacji produkuje coraz lepszych uczniów. Umiejętności czytania ze zrozumieniem, matematyczne czy w naukach przyrodniczych rosną z roku na rok (badania koordynowane przez OECD są prowadzone od 2000 r.).

Ale to niestety tylko jedna strona medalu. Jest też i druga. By ją poznać, trzeba odstawić na bok tabelki, porównania i wykresy, i pójść do szkoły. Porozmawiać z nauczycielami, innymi rodzicami albo po prostu usiąść z dzieckiem i odrobić z nim lekcje. Z dowolnie wybranego przedmiotu.

Zacznijmy od szkół podstawowych. Ich największy problem to przeludnienie. Ponad 30 dzieci w klasach 1-3 to wciąż jeszcze norma. Norma, która uniemożliwia dotarcie do każdego malucha i poświęcenie większej ilości czasu tym, którzy tego bardziej potrzebują. Tymczasem nauczanie początkowe to fundament, na którym opierać się ma cała późniejsza nauka.

Tłok w klasach to tłok w szkole. Praca na kilka zmian, brak miejsca na świetlicach czy jedzenie obiadu w kwadrans, bo zaraz wchodzi kolejna grupa – to codzienność polskich placówek, opisana już chyba z każdej strony. I choć problem jest znany od lat, to rozwiązania nie widać. Co więcej, obowiązek szkolny dla sześciolatków, choć co do zasady moim zdaniem słuszny, tylko przeludnienie w szkołach pogłębił.

Reklama

Gimnazja. Tu, praktycznie od momentu ich wprowadzenia, zestaw zarzutów się nie zmienia. Zmiana środowiska w najtrudniejszym z punktu rozwoju nastolatków momencie prowadzi do tego, że mówi się o nich jak o wylęgarni patologii i złych nawyków. Gimbaza i gimbus – te słowa o pejoratywnym wydźwięku najlepiej podsumowują istnienie tego szczebla edukacji od 1999 r. Dalej mamy trzyletnie licea, w których pierwszy rok, tak zresztą jak w gimnazjach, przeznaczany jest zazwyczaj na wyrównywanie poziomu. Zdawalność matury po wprowadzeniu obowiązkowej matematyki na poziomie ok. 70 proc. chluby im nie przynosi.

Do tego trzeba dodać sposób uczenia – od pierwszych chwil podporządkowany rozwiązywaniu testów. Pozbawiający zdolności samodzielnego i logicznego myślenia. Ograniczający dzieciom kreatywność w sposób tak bolesny, że często aż chce się płakać.

Szkolnictwo wyższe też nie jest wolne od grzechów. Zostało zamienione w maszynkę do zarabiania pieniędzy, gdzie nauka zeszła na plan dalszy, a student jest traktowany przede wszystkim jako źródło dochodu.

Nie można zapomnieć o niedostosowaniu uczelni do rynku pracy, produkowaniu tysięcy ludzi, dla których nie ma perspektyw zatrudnienia.

Nasz system edukacji nie uwzględnia kompetencji miękkich – inteligencji emocjonalnej, finansowej, komunikacji międzyludzkiej. Przemieleni przez edukacyjną maszynę młodzi ludzie, żyjący do tego czasu w rzeczywistości alternatywnej, mają wielkie problemy z dostosowaniem się do realnego świata i rządzących w nim praw.

Szkoda czasu na pisanie o niedofinansowaniu systemu – na brak pieniędzy narzekają przecież wszyscy. Często też rodzice, którzy ze składek zaopatrują placówki w papier toaletowy czy kupują kserokopiarki. Z tego punktu widzenia stwierdzenie o bezpłatnej edukacji brzmi czasem jak ponury żart.

Warto jednak zastanowić się nad czymś innym. Nad niskim poczuciem wartości nauczycieli. W najnowszym raporcie Instytutu Badań Edukacyjnych ponad 80 proc. pytanych wskazało, że problemem w wykonywaniu tego zawodu jest jego niski prestiż, a około 40 proc. wymieniło niski autorytet wśród uczniów. Brak docenienia ich pracy w zestawieniu z roszczeniową postawą rodziców powoduje, że część z nich idzie po najmniejszej linii oporu, starając się nie robić kłopotów – sobie oraz uczniom. Młodzi, chętni do pracy pedagodzy, bardzo często są sekowani przez tych starszych, bardziej doświadczonych. A Karta nauczyciela, której jak niepodległości strzegą związki zawodowe, uniemożliwia dyrektorom bardziej zdecydowane ruchy kadrowe.

To dobrze, że dzięki unijnym funduszom wiemy dokładnie, jak pracują szkoły, gdzie wyciekają pieniądze, w czym jesteśmy najlepsi czy jakich mamy nauczycieli. Dobrze, że mamy wszystko zmierzone i zważone. Dramat całej sytuacji polega na tym, że nie można systemu edukacji zburzyć, zaorać i zbudować od nowa. Trzeba z nim postępować delikatnie i mądrze. To operacja na żywym i bardzo czułym organizmie. Mówimy tu przecież, jakby to górnolotnie nie zabrzmiało, o dzieciach, które są przyszłością naszego narodu. Każda ingerencja powinna być podejmowana w sposób przemyślany, wolny od partyjnych czy ideowych uprzedzeń – skoro oni coś zrobili, to my to unieważnimy. Za każdą decyzją kryje się jakaś racja. Potrzeba dobrej woli, by ją dostrzec i postarać się zrozumieć. Ale nie mam wątpliwości, że naszemu systemowi edukacji bliżej do stajni Augiasza niż do Arkadii. I próby naprawy trzeba podejmować możliwie szybko. Bez nich pacjent będzie miał się coraz gorzej.