Średniookresowe tempo wzrostu gospodarczego Polski stopniowo spada. Jeśli chcemy jego przyspieszenia, konieczne jest podniesienie stopy inwestycji, ale nie może się to odbyć gwałtownie. Przede wszystkim zaś niezbędne jest podniesienie poziomu oszczędności.

Według zapowiedzi polityków zwycięskiej partii nowy rząd będzie próbował przyspieszyć wzrost gospodarczy, forsując program inwestycji finansowanych przy zastosowaniu instrumentów inżynierii finansowej. Pada wyrazista liczba: 1 bln zł dodatkowych inwestycji w ciągu czterech lat (w 2014 roku nakłady inwestycyjne wyniosły 337,0 mld zł, a w roku 2015 prawdopodobnie przekroczą 360 mld zł). Jeżeli potraktujemy poważnie tę zapowiedź dodatkowych nakładów inwestycyjnych w latach 2016–2019, oznaczałoby to ich wzrost aż o 70 proc. i uzyskanie ponad 32-proc. stopy inwestycji (w stosunku do PKB).

Tak wysokiego poziomu inwestycji Polska nigdy dotychczas nie miała, a osiągnięcie go w ciągu roku lub dwóch jest niemożliwe. Realizacja takiego programu wymagałaby napływu do Polski kapitału zagranicznego na ogromną skalę i spowodowałaby, że deficyt na rachunku bieżącym przekroczyłby 10 proc. PKB. Przy płynnym kursie złotego jest to praktycznie niewykonalne. Prawdopodobnie nastąpiłaby osłabiająca konkurencyjność eksportu i hamująca wzrost PKB aprecjacja polskiej waluty, a następnie załamanie się kursu i niewypłacalność zadłużonych podmiotów. Innym prawdopodobnym efektem byłby znaczący wzrost inflacji, który łagodziłby napięcia makroekonomiczne, ale z drugiej strony hamowałby wzrost gospodarczy.

>>> Czytaj też: Mamy więcej, ale wciąż nie dużo. Tak wygląda bogactwo Polaków

Koniec renty zacofania

Reklama

W końcu lat 90. XX w. i w połowie ubiegłej dekady wydawało się, że możliwe jest trwałe przyspieszenie wzrostu do 6–7 proc. rocznie, a 3-proc. dynamika wydawała się porażką. Obecnie wzrost powyżej 4 proc. uznalibyśmy już za sukces.

W latach 1992–2000, po wyjściu z recesji spowodowanej transformacją, średnie tempo wzrostu PKB wynosiło 5,1 proc., w latach 2001–2010 3,9 proc., zaś w obecnej dekadzie niespełna 3 proc. To spowolnienie jest łatwe do wytłumaczenia. Po pierwsze w miarę, jak zbliżamy się pod względem produktywności do krajów najwyżej rozwiniętych, maleje efekt doganiania i wyczerpują się proste rezerwy. Największą z nich była renta zacofania. O ile po transformacji i prywatyzacji łatwo było podnieść wydajność pracy w źle zarządzanych i zdekapitalizowanych dawnych przedsiębiorstwach państwowych, o tyle dalszy wzrost w firmach dość nowoczesnych jest o wiele trudniejszy.

Po drugie po wielkim kryzysie finansowym z 2008 roku nastąpił spadek dynamiki wszystkich gospodarek rozwiniętych, w tym naszych głównych partnerów handlowych. Pojawiają się teorie o sekularnej stagnacji. Jednym z jej zwolenników jest Lawrence Summers, sekretarz skarbu w administracji Billa Clintona i były doradca ekonomiczny Baracka Obamy, który uważa, że gospodarka w krajach bogatych nie umie się już rozwijać samodzielnie, w sposób zrównoważony. Potrzebuje wspomagania ze strony rządów i banków centralnych, a ono z kolei prowadzi nieuchronnie do powstawania baniek spekulacyjnych i kryzysów.

Niezależnie od tego, czy teoria ta jest prawdziwa, spadek dynamiki – zwłaszcza w Europie – odbija się w oczywisty sposób na kondycji naszej gospodarki. W latach 1992–2000 wzrost PKB w Polsce był średnio o 3,4 pkt proc. wyższy niż w Niemczech, w okresie 2001–2010 nasza przewaga wynosiła średnio 3 pkt proc., a jeśli nie uwzględnimy roku 2009 (gdy Niemcy przeżyły głęboką recesję, której uniknęła Polska) to 2,5 pkt proc. W obecnej dekadzie rośniemy o 1,5 pkt proc. szybciej niż Niemcy.

Jest jeszcze trzecia przyczyna spowolnienia gospodarki, a mianowicie demografia. W ostatniej dekadzie na rynek pracy w Polsce wchodzili przedstawiciele wyżu demograficznego. Każdy rocznik z lat 1976–1986 liczy ponad 600 tys. osób, tymczasem roczniki osób urodzonych po 1992 roku liczą po około 400 tys. Starzenie się społeczeństwa będzie wymuszało coraz wyższe opodatkowanie i redystrybucję dochodów od pracujących do emerytów, która w oczywisty sposób będzie hamowała tempo wzrostu gospodarczego.

>>> Polecamy: Polska wśród gospodarczych prymusów. KE publikuje najnowsze prognozy

Popyt czy podaż

Najogólniej biorąc, istnieją dwa sposoby przyspieszenia wzrostu gospodarczego. Jeden dotyczy strony popytowej gospodarki, drugi podażowej.

Przyspieszanie wzrostu poprzez pobudzanie strony podażowej wymaga podjęcia wielu działań, często społecznie niepopularnych. Chodzi o likwidację nieefektywnych gałęzi i przedsiębiorstw, wymuszanie większej mobilności pracowników, skłanianie ich do dłuższej pracy (np. przez podnoszenie wieku emerytalnego), zwijanie sieci ochronnych, które pozwalają trwać mało wydajnym segmentom gospodarki (np. niskotowarowemu rolnictwu), pobudzanie konkurencji.

W ostatnim roku ukazało się kilka raportów, proponujących podjęcie tego rodzaju działań. McKinsey&Company opublikował wraz z miesięcznikiem „Forbes” raport „5 zadań dla Polski”, w którym stwierdza, że utrzymanie 4-proc. wzrostu wymaga podniesienia wydajności w tych sektorach, w których jest ona najmniejsza (rolnictwie, górnictwie, energetyce), wzrostu inwestycji, stworzenia mechanizmów zachęcających przedsiębiorców do innowacji, podjęcia działań kompensujących mniejszą podaż pracowników i poprawy usług publicznych.

Bardziej szczegółowy jest raport Forum Obywatelskiego Rozwoju „Następne 25 lat: jakie reformy musimy przeprowadzić, by dogonić Zachód?” (dostępny na stronie FOR), który proponuje między innymi naprawę finansów publicznych poprzez reformę systemu zabezpieczeń społecznych, dokończenie prywatyzacji, ograniczenie dostępności miękkiego finansowania, deregulację zmonopolizowanych rynków, poprawę kwalifikacji pracowników i lepsze dostosowanie kształcenia do potrzeb rynku, a także ograniczenie przywilejów dla sektora nisko wydajnych małych firm.

Wzrost można też pobudzić, zwiększając ogólny popyt w gospodarce. Politykom ta metoda może się wydawać szczególnie atrakcyjna, gdyż na krótką metę działania zwiększające popyt zwykle nie są dolegliwe dla społeczeństwa. Przeciwnie – poprzez wzrost dochodów osobistych (np. poprzez redukcję PIT lub zwiększenie kwoty wolnej od podatku), zasiłków socjalnych oraz inwestycji publicznych rząd może łatwo zyskać na popularności. Problem polega na tym, że takie działania mogą doprowadzić do pogłębienia nierównowagi, np. wzrostu deficytu na rachunku bieżącym bilansu płatniczego, inflacji, a także zadłużenia państwa i sektora prywatnego. Co więcej, zbyt długie i zbyt mocne stymulowanie popytu prowadzi do osłabienia wzrostu długookresowego poprzez nieefektywną alokację kapitału, wynikające z narastania niepewności zmniejszenie inwestycji prywatnych i powstawanie baniek spekulacyjnych.

Doświadczenia kilku krajów, których gospodarka znajduje się w stagnacji (np. Japonii), pokazują, że stymulacja fiskalna i monetarna nie przynosi oczekiwanych skutków.

Inwestycje, ale jakie?

Najistotniejszym z punktu widzenia tempa wzrostu PKB składnikiem globalnego popytu są inwestycje. W okresie dobrej koniunktury rosną w tempie nawet dwucyfrowym, w okresie spowolnienia gospodarczego spadają. W połowie roku 2013 nakłady inwestycyjne zaczęły rosnąć i proces ten nadal trwa, niemniej poziom nakładów inwestycyjnych w relacji do PKB jest wciąż niski. W 2014 roku wynosił 19,5 proc. i był niższy niż średnio w Unii Europejskiej (ponad 21 proc.). Najwyższy poziom inwestycji w roku 2014 miały Czechy (25 proc.).

W raporcie o stanie równowagi gospodarki Komisja Europejska zwróciła uwagę na to, że przy relatywnie niskim poziomie inwestycji Polska utrzymuje wyższe tempo wzrostu niż Unia jako całość. Wskazuje to na wyższą od przeciętnej w UE efektywność inwestowania. Stany Zjednoczone mają od lat niższy poziom inwestycji i zwykle wyższy wzrost PKB niż Europa. Jeśli chcemy przyspieszyć wzrost gospodarczy, musimy zwrócić uwagę na oba czynniki – poziom inwestycji i ich efektywność. Jeżeli wzrostowi nakładów inwestycyjnych będzie towarzyszyć spadek efektywności (a tak mogłoby się stać przy nietrafionych inwestycjach wynikających głównie z decyzji politycznych) byłaby to podwójna strata dla gospodarki – marnotrawstwo środków i utrzymanie niskiej dynamiki PKB.

Porównując poziom inwestycji i dynamikę PKB w ostatnich 25 latach w Polsce, zauważamy, że ich zależność nie jest jednoznaczna. Mieliśmy w tym czasie dwa okresy wysokiego wzrostu PKB (5 proc. rocznie lub więcej w latach 1995–1998 oraz 2004–2008). W obu okresach inwestycje rosły dynamicznie i podnosił się ich udział w PKB. Wzrost inwestycji nie gwarantował jednak utrzymania tempa wzrostu PKB. Najwyższy poziom inwestycji w PKB (24,4 proc.) odnotowano w roku 1999, gdy jednocześnie tempo wzrostu PKB obniżało się. Podobna sytuacja wystąpiła w roku 2008 – inwestycje wciąż rosły w tempie większym niż 10 proc., rósł ich udział w PKB, a jednocześnie dynamika gospodarcza spadała.

To prawda, że w obu przypadkach mieliśmy do czynienia z sytuacjami nadzwyczajnymi. W roku 1999 Rada Polityki Pieniężnej zaczęła silnie podnosić stopy procentowe, by szybko ograniczyć inflację, co doprowadziło do wyraźnego spowolnienia wzrostu. W roku 2008 nastał światowy kryzys finansowy. W obu okresach przyspieszonego wzrostu pogłębiała się jednak nierównowaga gospodarki i konieczność jej przywrócenia była główną przyczyną załamania się koniunktury. W końcu lat 90. XX w. były to szybko rosnący deficyt na rachunku bieżącym bilansu płatniczego oraz wysoka inflacja. W połowie pierwszej dekady obecnego wieku było to rosnące zadłużenie gospodarki, w tym gwałtowny wzrost kredytów hipotecznych.

Utrzymanie wysokiej dynamiki gospodarczej w dłuższym okresie wymaga zatem nie tylko podniesienia stopy inwestycji, lecz także podnoszenia ich efektywności, a także utrzymania równowagi makroekonomicznej. Jeśli warunki te nie są spełnione, próba utrzymania wysokiego wzrostu załamuje się po kilku latach.

Inwestycje prywatne i publiczne

Intuicja podpowiada, że efektywność inwestycji prywatnych jest wyższa niż publicznych. Jak napisał przed paru miesiącami Damian Olko, ekspert ds. badań i analiz Pracodawców RP, powołując się na szacunki ekonomistów Europejskiego Banku Centralnego, 1 proc. PKB inwestycji prywatnych przekładał się średnio na 0,27 pkt proc. dodatkowego wzrostu PKB w latach 1960–2005 (według średniej nieważonej dla 17 rozwiniętych gospodarek). Średni wpływ inwestycji publicznych w długim okresie został oszacowany na zaledwie 0,02 pkt proc. dodatkowego wzrostu gospodarczego. O ile w krótkim okresie nakłady inwestycyjne finansowane przez sektor publiczny zwiększają popyt, a zatem mogą przyczynić się do wzrostu PKB, to w dłuższym ich rola jest niewielka.

Jeżeli zatem chcemy przyspieszyć wzrost gospodarczy, powinniśmy przede wszystkim skłonić do inwestowania firmy prywatne. Nakłady na inwestycje publiczne osiągnęły w Polsce w roku 2011 rekordowy poziom 5,9 proc. PKB – najwyższy wówczas w Unii Europejskiej (dane Eurostatu). W roku 2014 było to 4,4 proc. (informacja podana w Wieloletnim Planie Finansowym Państwa na lata 2015–2018). Ministerstwo Finansów spodziewa się wprawdzie spadku tego udziału w latach 2017–2018, ale tylko do poziomu 4–4,2 proc.

Nakłady na inwestycje publiczne można krótkookresowo zwiększyć decyzjami politycznymi (choćby za cenę wzrostu deficytu sektora finansów publicznych). Stymulowanie inwestycji prywatnych jest o wiele trudniejsze. Jak pokazuje doświadczenie Unii Europejskiej, nawet bardzo niskie stopy procentowe nie są w stanie pobudzić nakładów na inwestycje w sektorze rynkowym, które obecnie są o wiele niższe niż przed rokiem 2008.

>>> Czytaj też: Kiedy polska gospodarka dogoni Niemcy?

Jak utrzymać równowagę i wzrost

W 2007 roku najwyższy poziom inwestycji prywatnych w UE miały następujące kraje: Estonia (30,6 proc.), Łotwa (30,5 proc.), Hiszpania (26,5 proc.), Czechy (25,0 proc.), Słowenia (24,2 proc.), Rumunia (23,8 proc.), Słowacja(23,8 proc.), Bułgaria (23,3 proc.), Litwa(23,2 proc.), Irlandia (23,0 proc.), Cypr (22,6 proc.) i Grecja (22,3 proc.). Z tej dwunastki jedynie dwa (Czechy i Słowacja) uniknęły ostrego kryzysu finansowego. Estonia i Łotwa, których poziom inwestycji prywatnych przekroczył przed kryzysem 30 proc., przeżyły w latach 2008–2009 głęboką recesję. Przyczyna jest znana. Inwestycje były finansowane napływem kapitału zagranicznego, w tym kredytami zaciąganymi przez banki za granicą. Pogorszenie warunków na rynkach finansowych doprowadziło do gwałtownego zahamowania procesów inwestycyjnych i spadku produkcji. Podobna sytuacja wystąpiła w kilku krajach podczas kryzysu azjatyckiego w latach 1997–1998.

Należy zauważyć, że Estonia i Łotwa (a także Litwa, Bułgaria i Rumunia, które przeżyły podobne załamania) miały zrównoważone finanse publiczne, co nie zapobiegło kryzysowi.

Kilka krajów azjatyckich, w tym Chiny, od lat utrzymuje bardzo wysoki poziom inwestycji i tempo wzrostu, ale mają one jednocześnie bardzo wysoki poziom oszczędności, które stanowią główne źródło finansowania inwestycji. W 2014 r. stopa oszczędności (oszczędności w stosunku do PKB) w Polsce wyniosła według „Statistical Annex of European Economy, Spring 2015” 18,7 proc. i była jedną z najniższych w Unii Europejskiej. Średnia w UE to 20,9 proc., a rekordzistka (Szwecja) osiągnęła 29,1 proc. Poziom oszczędności gospodarstw domowych jest bardzo niski (w roku 2013 niespełna 3 proc. PKB). Oszczędzają niemal wyłącznie gospodarstwa bogatsze.

Relatywnie niski poziom inwestycji w Polsce sprawia, że gospodarka znajduje się w równowadze. Również nasze finanse publiczne są względnie zrównoważone. Nie jest to jednak równowaga trwała i występuje ryzyko ponownego wzrostu zadłużenia do poziomu przekraczającego 55 proc. PKB.

Jeśli chcemy przyspieszenia wzrostu PKB, konieczne jest podniesienie stopy inwestycji, ale nie może to być proces gwałtowny. Przede wszystkim zaś niezbędne jest podniesienie poziomu oszczędności. To zaś wymaga ograniczenia programów socjalnych oraz redukcji deficytu finansów publicznych.

Przyspieszeniu inwestycyjnemu powinna też towarzyszyć poprawa efektywności inwestycji, zwłaszcza jeśli inwestycje miałyby być finansowane wzrostem zadłużenia. To jest warunek niezbędny, by uniknąć kryzysu finansowego, który wywołałaby niemożliwość spłaty długów.

ikona lupy />
Nakłady inwestycyjne w Unii Europejskiej bez inwestycji publicznych, Infografika DG / Media