Albo nie... W zasadzie to wystarczyłoby przykleić zielony listek na jego toyotę yaris i wysłać go w najbardziej niebezpieczną podróż życia: warszawską Wisłostradą z prędkością 50 km/h. Zginąłby po przejechaniu 300 metrów. Na jeden z dwóch sposobów: 1. W jego bagażniku zaparkowałby jakiś kurier prowadzący tak, jakby wiózł serce do przeszczepu; 2. Ktoś mało wyrozumiały i bardzo nerwowy nie wytrzymałby i zepchnął yarisa razem z jego kierowcą do Wisły. I całkiem możliwe, że byłbym to ja.
Owszem, nowe przepisy zakładają również obowiązkowe szkolenie teoretyczne i praktyczne (po czterech-ośmiu miesiącach od otrzymania prawa jazdy), co brzmi całkiem rozsądnie. Ale rozsądne wcale nie jest, bo na tych zajęciach młodzi kierowcy mają „przez godzinę ćwiczyć jazdę na zakręcie na śliskiej nawierzchni, efektywne hamowanie z systemem ABS i wychodzenie z nieplanowanego poślizgu”. Równie dobrze ta informacja mogłaby brzmieć tak: „W ciągu godziny nauczymy was cumować lotniskowcem w porcie w Giżycku”. Gdy wpadacie w nagły, niespodziewany poślizg 20-letnim golfem na łysych oponach, to nieporównywalnie lepsze efekty osiągniecie, odmawiając na szybko „Aniele Boży”, niż kręcąc kierownicą i wciskając w amoku po kolei wszystkie pedały. Gdy zaś jedziecie w miarę nowym autem wyposażonym w ABS, ESP, ASR, CBA, BBC, KGB i inne cuda techniki, to coś takiego jak „umiejętność wychodzenia z nieplanowanego poślizgu” w ogóle nie jest wam potrzebna. Bo procesory załatwią całą sprawę za was. I nawet nie będziecie mieli świadomości, że jakiś układ scalony i kilka megabajtów właśnie ratują wam życie.
Ograniczenia prędkości dla młodych kierowców oraz kursy organizowane po łebkach nie rozwiążą żadnego problemu, a jedynie stworzą kolejne – jak choćby wyprzedzanie przez fiata punto jadącego autostradą 99 km/h kolumny stu TIR-ów toczących się 90 km/h. W tym miejscu chciałbym zaapelować do wszystkich tych, którzy po 4 stycznia staną się kierowcami – niech do głowy wam czasem nie przyjdzie naklejanie na swoje auta tego „obowiązkowego” zielonego listka (chyba że należycie do ruchu Wolne Konopie). Dla własnego dobra. Unikniecie ostracyzmu, a żaden mandat za brak nalepki i tak wam nie grozi. No i będziecie mogli śmigać 140 km/h po A2 i 80 km/h Wisłostradą. Prawdopodobieństwo, że zostaniecie zatrzymani, jest takie samo jak tego, że zostaniecie adoptowani przez sułtana Brunei.
Reklama
Być może miałbym na tę sprawę zupełnie inny pogląd, gdyby nie fakt, że właśnie jeżdżę lexusem RC F. W związku z tym, że ma pięciolitrowy silnik V8 i 477 koni mechanicznych, które trafiają wyłącznie na tylne koła, byłem przekonany, że do jego prowadzenia będę potrzebował trzech rzeczy: umiejętności Lewisa Hamiltona, różańca i pieluchy. I że faktycznie, w bardzo deszczowy wtorek nie przekroczę nim 100 km/h na autostradzie. Nic z tych rzeczy – RC F okazał się posłuszny, przewidywalny i cierpliwy jak labrador wychowywany z dziećmi. Ciągnąłem go za uszy, szarpałem za ogon, wchodziłem na głowę, karmiłem tabletkami do zmywarki, a on wszystko to znosił z tak stoickim spokojem, że zacząłem się zastanawiać, czy w ogóle żyje. Jeździłem wieloma sportowymi samochodami i żaden nie był tak cywilizowany jak RC F. Choć wiele osób uważa to za wadę. Dziennikarze motoryzacyjni wielokrotnie zarzucali lexusowi, że w porównaniu z bmw M4 brakuje mu charakteru typowego sportowego wozu. I pazura. I zębów. I jaj.
BMW M4 przy lexusie RC F faktycznie jest pobudzone jak doberman karmiony amfetaminą. Jest piekielnie dobrym samochodem. Problem w tym, że za każdym razem, gdy je prowadziłem, miałem wrażenie, że chce mnie zabić. Owszem, na torze pod każdym względem będzie lepsze od lexusa, ale w codziennym użytkowaniu to RC F jest pod każdym względem lepszy od niego. Gdy przyjdzie wam przejechać bmw 300 km na ważne spotkanie biznesowe w strugach deszczu, dotrzecie spoceni, roztrzęsieni i spóźnieni o jakieś dwa dni, w związku z czym nie ubijecie żadnego interesu. Lexusem dotrzecie na czas i wypoczęci, bo ma zaskakująco komfortowe zawieszenie, jest rewelacyjnie wyciszony i fantastycznie wykonany. Oczywiście na jego pokładzie zamontowano mnóstwo elektroniki, która w podbramkowych sytuacjach poskramia te tabuny koni, ale – czego nie doświadczyłem w żadnym innym aucie – działa ona tak subtelnie, jakby jej nie było. I cholernie skutecznie. Jedziecie, wchodzicie za szybko w zakręt i nagle dzieje się magia. Co więcej, odnosicie wrażenie, że to wy w tym duecie jesteście czarodziejami. Lexus stworzył maszynę, która pozwala poczuć się wam mistrzami kierownicy, nawet jeżeli do wczoraj najmocniejszym pojazdem, jaki prowadziliście, były łyżworolki. A mimo to gdy zdejmiecie mu wszystkie te elektroniczne kagańce i macie trochę umiejętności, urzeknie was tendencją do jazdy długimi i płynnymi slajdami, łatwością w kontrolowania tyłu, przyczepnością, intuicyjnością układu kierowniczego, rykiem silnika wywołującym ciarki na plecach.
Żeby było jasne – nadal uwielbiam bmw M4. Jest jak kochanka, z którą czasami mógłbym ostrzej się zabawić na torze. Ale to z RC F-em chciałbym żyć na co dzień. Bo i obiad ugotuje, i dziećmi się zajmie, w salonie posprząta, herbatę zaparzy. A wieczorem, gdy zedrzecie z niej całe to subtelne i grzeczne okrycie utkane z elektroniki, doprowadzi was do takiej rozkoszy, że następnego ranka nakleicie na szybę zielony listek i z uśmiechem godnym Micka Jaggera pojedziecie 100 km/h autostradą. Bo to auto cieszy nawet wtedy. Nie przeszkadza mi już nawet jego przód przypominający twarz japońskiego zawodnika MMA, który oberwał tak mocno, że nos wyszedł mu potylicą. Tak, to jeden z niewielu samochodów, dla którego gotów byłbym rzucić zajęcie polegające na testowaniu aut. A to już chyba największy komplement, na jaki mnie stać.
ikona lupy />
Łukasz Bąk, zastępca kierownika działu życie gospodarcze kraj / Dziennik Gazeta Prawna
ikona lupy />
Dziennik Gazeta Prawna