Żelazna zasada strategii wyborczej w każdym dwubiegunowym systemie mówi, że aby odnieść sukces, należy wystawiać kandydata najbardziej akceptowalnego dla najszerszego elektoratu, czyli takiego, który zdobędzie niezaangażowane polityczne centrum. Tymczasem wszystko na to wskazuje, że w Stanach Zjednoczonych o prezydenturę powalczy dwoje kandydatów z największym elektoratem negatywnym – Donald Trump i Hillary Clinton. To może wyglądać na strategiczny błąd, gdyby nie fakt, że w Ameryce niezaangażowane polityczne centrum niknie w oczach.
Trumpa i Clinton, poza wysokim odsetkiem nieprzychylnych ocen i reprezentowaniem stanu Nowy Jork, oczywiście niewiele łączy. Pierwszy nie ma doświadczenia w polityce i mimo że jest miliarderem, stał się dla republikańskich wyborców kandydatem protestu, Clinton – była pierwsza dama, była senator i była sekretarz stanu z poparciem partyjnego kierownictwa demokratów – jest kwintesencją establishmentu. Ale to, co jeszcze niedawno działałoby na jej korzyść, teraz może stać się obciążeniem.
Według badań socjologicznych, Amerykanie się coraz bardziej radykalizują światopoglądowo – po obu stronach. Jeszcze 20 lat temu większość z nich była bliska politycznemu centrum, wyborcy republikańscy określali się zwykle jako umiarkowanie konserwatywni, zaś demokratyczni – jako umiarkowanie liberalni, ale teraz słowo „umiarkowanie” znikło niemal zupełnie. Większość uważa się za zdecydowanie konserwatywnych lub zdecydowanie liberalnych i deklaruje otwartą niechęć do drugiej strony. Ceniony ośrodek Pew Research Center napisał nawet, że podział na zwolenników obu partii zmienił się w podział na dwa wrogie plemiona.
Reklama
Przekładając to na politykę, efekty bardziej widoczne są u republikanów, bo nie chodzi tylko o Trumpa, ale także Ted Cruz jest zdecydowanie bliższy oddolnej wewnątrzpartyjnej frakcji Tea Party niż kierownictwu, z kolei jego faworyci – Jeb Bush, Chris Christie, John Kasich czy Marco Rubio – mimo że mogliby być dobrymi prezydentami, zupełnie nie potrafili trafić do wyborców. Partia Republikańska, w której preferencje szefostwa i zwykłych wyborców coraz bardziej się rozmijają, ma poważny kryzys tożsamościowy. Ale wbrew pozorom demokraci też są rozdarci. Hillary Clinton na pewno zdobędzie nominację, ale to, że radykalny (jak na Amerykę) outsider Bernie Sanders ma poparcie prawie 40 proc. wyborców, świadczy o tym, że demokraci są coraz bardziej lewicowi. Prawdopodobnie nawet większość z nich wolałaby w Białym Domu Sandersa, ale pragmatyzm (i większe fundusze na kampanię) każe wybrać Clinton.