ikona lupy />
Hilary Clinton / Bloomberg / Andrew Harrer

Po niespełna dwóch miesiącach prawyborów jest niemal pewne, że 8 listopada w decydującej walce o fotel prezydenta Stanów Zjednoczonych zmierzą się Hillary Clinton i Donald Trump. U demokratów pozostały do rozdzielenia jeszcze głosy delegatów z 18 stanów oraz dystryktu federalnego i trzech terytoriów nieinkorporowanych, u republikanów – z 17 stanów, ale straty, które mają senator Bernie Sanders wobec Clinton oraz senator Ted Cruz, a tym bardziej gubernator John Kasich wobec Trumpa, są zbyt duże, by była realna szansa na odwrócenie wyniku rywalizacji.

Ewentualny pojedynek Clinton z Trumpem będzie z wielu powodów wyjątkowy. Jeszcze nigdy nie zdarzyło się, by któraś z dwóch głównych partii wystawiła do walki o Biały Dom kobietę, Clinton na dodatek jest żoną byłego prezydenta. Trump z kolei będzie pierwszym o wielu lat kandydatem spoza polityki – od dziesięcioleci kandydatami na prezydenta są wyłącznie aktualni lub byli wiceprezydenci, obecni lub byli gubernatorzy albo senatorowie. Ostatnią osobą, która ubiegała się o prezydenturę, nie pełniąc żadnego z tych stanowisk – zresztą z powodzeniem – był w 1952 r. Dwight Eisenhower, ale jako były szef sztabu armii i dowódca sił NATO w Europie nie był też człowiekiem zupełnie spoza establishmentu. W przypadku Trumpa bardziej właściwa jest analogia z Wendellem Willkiem, biznesmenem i prawnikiem, który w 1940 r. zdobył nominację republikańską, choć później przegrał z Franklinem Delano Rooseveltem.

>>> Czytaj też: Kryzys jest już historią. Amerykanie nigdy nie byli tak bogaci

Reklama

Ale to starcie będzie interesujące także z tego powodu, że Clinton i Trump różnią się prawie we wszystkich kwestiach. Na dobrą sprawę jedynym, co ich łączy, jest to, że oboje reprezentują stan Nowy Jork i należą do tego samego pokolenia – Clinton ma lat 68, Trump jest o rok starszy. Jeśli chodzi o ich poglądy, to naprawdę tylko w kilku kwestiach prezentują zbliżone stanowisko, choć ich porównanie jest sprawą dość trudną, jako że Trumpowi dość często się zdarza na ten sam temat mówić zupełnie sprzeczne ze sobą rzeczy.

Tę niekonsekwencję widać np. w najważniejszej z polskiego punktu widzenia sprawie, czyli w polityce zagranicznej. Trump potrafił latem zeszłego roku powiedzieć, że Ukraina jest problemem Europy, a stosunki z Rosją są ważniejsze, zaś miesiąc później skrytykować państwa zachodniej Europy, że nie udzieliły Kijowowi większej pomocy. Niemniej z jego wszystkich wypowiedzi wyłania się jeden wspólny mianownik – Stany Zjednoczone muszą się przestać oglądać na innych, tylko samodzielnie – i jeśli trzeba, to w ostry sposób – realizować swoje interesy. W szczególności zapowiada, że skończy z sytuacją, w której Stany Zjednoczone są gwarantem bezpieczeństwa dla wielu bogatych sojuszników, nic z tego nie mając w zamian, a jeśli nadal chcą oni korzystać z amerykańskiej ochrony, to muszą za to płacić. W tym kontekście często wymienia Niemcy oraz Europę jako całość, Arabię Saudyjską czy Koreę Południową. Biorąc pod uwagę, że mówi jednocześnie, iż będzie się potrafił dogadać w Władimirem Putinem, a nawet wyraża dla rosyjskiego prezydenta pewnego rodzaju uznanie – jak zresztą dla większości przywódców rządzących twardą ręką – to z punktu widzenia bezpieczeństwa Polski jest to bardzo niebezpieczne. Nie ma co liczyć, że Trump jako prezydent będzie chciał wydawać pieniądze z amerykańskiego budżetu na bazy wojskowe w Europie Środkowo-Wschodniej.

Na tym tle Hillary Clinton będzie prowadziła bardzo przewidywalną i zrównoważoną politykę zagraniczną, choć nie jest tak, że jako była sekretarz stanu automatycznie będzie kontynuowała działania Baracka Obamy. Obydwoje w przeszłości się trochę różnili w sprawach zagranicznych i to Clinton prezentowała bardziej zdecydowane stanowisko np. w kwestii włączenia się w wojnę w Syrii czy wobec Rosji. – Musimy zrobić więcej, by wesprzeć naszych partnerów z NATO i musimy wysłać Putinowi czytelny sygnał, że tego typu zachowanie, takie testowanie granic spotka się z odpowiedzią – mówiła Clinton podczas jednej z debat partyjnych pretendentów do prezydentury. Trump natomiast wiele razy podkreślał pozytywną rolę, którą Rosja może odegrać w rozwiązaniu konfliktu w Syrii. Co do tego, jak ma wyglądać rozwiązanie dla Syrii, obydwoje również się nie zgadzają. Clinton uważa, że syryjski prezydent Baszar Al-Asad musi odejść i mówi, że USA powinny przyjmować więcej uchodźców z tego kraju, o ile zostaną oni odpowiednio sprawdzeni. Trump chce syryjskich uchodźców odsyłać, natomiast nie uważa, żeby los Asada był istotny. – Dajemy wszystkie te pieniądze i cały ten sprzęt ludziom, o których nawet nie wiemy dobrze, kim są (syryjskiej opozycji – red.). Oni prawdopodobnie są gorsi niż Asad – przekonywał w jednym z wywiadów telewizyjnych. Obydwoje zgadzają się co do tego, że Państwo Islamskie jest poważnym zagrożeniem dla bezpieczeństwa Stanów Zjednoczonych, ale radykalnie różnią się w kwestii sposobów walki z terroryzmem. O ile Clinton opowiada się za całościową strategią polegającą na powstrzymaniu bojowników przed rekrutowaniem nowych członków, powstrzymywaniu potencjalnych dżihadystów przed wyjazdem do zagranicznych obozów szkoleniowych i przed przyjazdem do USA oraz na wzmocnieniu kontaktów z muzułmańskimi społecznościami w kraju, o tyle Trump chce bardziej radykalnych kroków. Zaproponował, by czasowo zakazać wjazdu do USA wszystkim muzułmanom, zaś walka z terrorystami powinna jego zdaniem być prowadzona mniej humanitarnymi metodami – chce przywrócenia waterboardingu i innych tortur, a także zamierza zezwolić na zabijanie członków ich rodzin. – Jednym z problemów, które mamy, i jednym z powodów, dla których jesteśmy tak nieskuteczni, jest to, że oni używają ich jako tarczy. To straszna rzecz. Używają ich jako tarczy. A my prowadzimy strasznie poprawną politycznie wojnę – mówił. To oznaczałoby, że Stany Zjednoczone pod rządami Trumpa łamałyby konwencje o zakazie stosowania tortur, co jednak mu nie przeszkadza, gdyż uważa, że USA nie muszą się czuć związane umowami międzynarodowymi.

Jeśli chodzi o najważniejsze kwestie w amerykańskiej polityce zagranicznej, to Clinton zdecydowanie popiera zawartą niedawno umowę z Iranem w sprawie ograniczenia jego programu nuklearnego i będące jej konsekwencją zniesienie sankcji, natomiast Trump uważa, że jest to niebezpieczny precedens i że Teheranowi nie należy ufać. Nie stawia sprawy jednak tak ostro jak np. Ted Cruz, który zapowiedział, że umowę podrze w pierwszym dniu po objęciu urzędu. Mimo że to republikanie są tradycyjnie bardziej proizraelscy niż demokraci, w przypadku Clinton i Trumpa jest odwrotnie. Była sekretarz stanu popiera wprawdzie rozwiązanie konfliktu i utworzenie państwa palestyńskiego, ale zarazem niejednokrotnie mówiła, że Izrael ma pełne prawo do samoobrony. Trump z kolei w kwestii polityki izraelskiej jest bardzo niekonsekwentny. Chce, żeby Stany Zjednoczone odgrywały rolę neutralnego obserwatora czy arbitra w konflikcie, ale na spotkaniu ze społecznością żydowską podkreślał, że jedna z jego córek wyszła za Żyda i przeszła na judaizm i obiecywał przeniesienie amerykańskiej ambasady z Tel-Awiwu do Jerozolimy, co z pewnością spowoduje wściekłość wszystkich arabskich sojuszników Ameryki. Innym tego typu przykładem nielogiczności w zapowiedziach Trumpa jest polityka wobec Korei Północnej. Zamierza przekonywać Chiny, by wywierały większy nacisk na reżim Kim Dong Una, problem w tym, że wątpliwe, by Pekin chciał cokolwiek ułatwiać administracji Trumpa. Ten bowiem zamierza nałożyć sankcje gospodarcze na Chiny, aby w ten sposób zmusić je do zaprzestania manipulowania kursem juana oraz przestrzegania prawa autorskiego. Jedyną kwestią w polityce zagranicznej, w której Clinton i Trump się zgadzają, jest poparcie zniesienia embarga wobec Kuby, co zresztą jest kolejnym dowodem, że nowojorski miliarder ma zupełnie inne poglądy niż większość partii, o nominację której się ubiega.

>>> Czytaj też: "Chcemy płacić wyższe podatki". 40 milionerów z Nowego Jorku pisze list do władz

Równie daleko obydwoje się znajdują w kwestiach światopoglądowych, choć tu obydwoje w większości są zgodni z liniami partyjnymi. Czyli Clinton popiera nieograniczone prawo do aborcji, Trump jest jej przeciwnikiem i dopuszcza wyjątki tylko w przypadku zagrożenia życia i zdrowia kobiety, w przypadku nieodwracalnych uszkodzeń płodu i gdy ciąża jest wynikiem przestępstwa. Clinton jest za ściślejszym kontrolowaniem nabywców broni i za zakazem posiadania broni ofensywnej, Trump uważa, że prawo do posiadania broni jest nienaruszalne i nie należy niczego zmieniać w obowiązującym prawie. Clinton popiera prawo do małżeństw jednopłciowych, Trump jest im przeciwny. Demokratka popiera reformę imigracyjną, która umożliwiałaby uzyskanie – po spełnieniu odpowiednich warunków – uzyskanie przez nielegalnych imigrantów amerykańskiego obywatelstwa, a także która zapewniałaby im ochronę przed wydaleniem z kraju. Republikanin z kolei z walki z nielegalną imigracją uczynił jedno ze sztandarowych haseł swojej kampanii – zapowiada wyrzucenie z kraju wszystkich nielegalnych imigrantów (ich liczba jest szacowana na co najmniej 11 milionów), budowę muru na całej długości granicy z Meksykiem, a na dodatek chce jeszcze, by to władze południowego sąsiada sfinansowały to przedsięwzięcie. Realizacja tych planów oznaczałaby nie tylko poważne zaostrzenie stosunków z jednym z ważniejszych partnerów gospodarczych USA, ale także problem dla amerykańskiej gospodarki, która nagle zostałaby pozbawiona sporej części pracowników wykonujących nisko płatne, proste zajęcia. W kwestiach światopoglądowych jedynie w miarę zbieżne poglądy obydwoje mają w sprawie kary śmierci – Trump ją popiera, Clinton w czasie obecnej kampanii stara się omijać ten temat, ale w przeszłości mówiła, że niechętnie i przy zachowaniu najwyższej ostrożności, by nie skazać kogoś przez pomyłkę, ale dopuszcza stosowanie. Trzeba jednak pamiętać, że sporo osób zarzuca Trumpowi, iż jego przejście na konserwatywne pozycje było mocno koniunkturalne, bo w przeszłości wcale nie był przeciwnikiem aborcji.

Najwięcej wspólnych punktów u obojga faworytów wyścigu można znaleźć w kwestiach gospodarczych, ale po części wynika to z faktu, że więcej mówią o istniejących problemach niż o proponowanych rozwiązaniach. Na przykład obydwoje zgadzają się co do konieczności zrównoważenia budżetu i ograniczenia ogromnego długu publicznego kraju, lecz niewiele mówią, jak zamierzają to osiągnąć. Pod tym względem akurat nieco bardziej konkretny jest Trump, który wspomniał o cięciach w wydatkach federalnych, zwłaszcza w departamentach edukacji i ochrony środowiska, a także o zwiększeniu produktywności w Ameryce. Jedną z głównych obietnic wyborczych Trumpa jest tworzenie nowych miejsc pracy. Jego celem jest przede wszystkim to, by amerykańskie firmy, które przeniosły produkcję za granicę, wróciły z nią do kraju. Ale sposobem na to są dodatkowe podatki czy cła na towary importowane, co z pewnością spotka się z retorsjami ze strony większości partnerów handlowych USA. W związku z planami sprowadzenia z powrotem do kraju dobrze płatnych miejsc pracy przekonuje, że sprawa płacy minimalnej sama się rozwiąże i jako prezydent nie będzie dążył do jej zmniejszenia czy likwidacji. Clinton z kolei opowiada się za podniesieniem w całym kraju. Obydwoje zgadzają się natomiast co do konieczności całościowej reformy systemu podatkowego, w tym przede wszystkim jego uproszczenia, a także – co ciekawe – w kwestii podwyższenia podatków dla najlepiej zarabiających. W przypadku Trumpa ponownie jest to wbrew linii partyjnej, ale po kryzysie wśród Amerykanów jest silne poczucie, że najbogatsi znajdują zbyt wiele luk podatkowych, dzięki którym oddają państwu relatywnie bardzo mało, więc takie hasło znajduje oddźwięk.

Gorzej z punktu widzenia Trumpa, że w ostatnich dniach sympatie wyborców zaczęły się dość wyraźnie przechylać na stronę Clinton. Od momentu, kiedy Trump na dobre wyszedł na prowadzenie w wyścigu o nominację republikańską, a jego start przestano uważać za kaprys miliardera, jego strata do byłej pierwszej damy się zmniejszała i przeważnie wynosiła 3–4 pkt proc., czyli była do odrobienia w czasie kampanii. Szczególnie że zdarzyły się nawet sondaże, w których to on nieznacznie prowadził. Tymczasem według średniej ze wszystkich sondaży, wyliczanej przez portal RealClearPolitics.com, w zeszłym tygodniu przewaga Clinton wzrosła do 11,4 pkt proc. To największa różnica między nimi od pół roku.

>>> Czytaj też: Trump o islamistach: Zamknąłbym nasze granice. Jesteśmy zbyt swobodni i nierozsądni