Jak wyglądała sytuacja gospodarcza Węgier wiosną 2010 r., gdy Fidesz obejmował władzę?
Rząd Viktora Orbána przyszedł po bardzo poważnym kryzysie. Węgry były najbardziej zadłużonym członkiem UE w regionie. Wysoki był zarówno dług publiczny, jak i prywatny. W 2008 r. musiały skorzystać z pomocy MFW, ponieważ mocno spadły rezerwy walutowe, co przy wysokim długu groziło niewypłacalnością. Dzięki temu sytuacja się trochę uspokoiła, lecz nadal pozostawała trudna. Ale do czasu, kiedy Orbán objął władzę, duża część działań związanych z opanowywaniem kryzysu została zakończona. Orbán chciał mieć większe pole manewru w rozmowach z Brukselą w sprawie deficytu w 2010 i 2011 r. – chciał, by można było go zwiększyć. To pewnie zostałoby zaakceptowane, ale akurat zaczynał się kryzys w Grecji i Bruksela chciała pokazać, że trzyma się planów. Orbán zatem zapowiedział, że aby trzymać się uzgodnień, wprowadzi podatki od banków, a później także kolejne specjalne podatki.
Węgry wtedy zdecydowały się, że nie będą słuchać zaleceń MFW i pójdą własną drogą?
Nie, cały czas trzymały się porozumienia. Dopiero w 2012 r. rząd powiedział, że nie chce jego kontynuacji.
Reklama
Jedną z pierwszych decyzji było wprowadzenie podatku bankowego, a potem podatków od wielkich przedsiębiorstw...
W tym czasie została podjęta jeszcze jedna ważna decyzja: podatek liniowy od osób fizycznych. Dla najlepiej zarabiających obniżka była znacząca, ale dla części osób o niskich dochodach stawki wzrosły, bo do tej pory korzystały one z różnych ulg. Liczono, że to zachęci więcej osób do pracy, będzie stymulowało aktywność. Natychmiastowym efektem był zaś spadek dochodów podatkowych i zwiększenie deficytu. Aby to wyrównać, trzeba było wprowadzić specjalne podatki i podnieść VAT.
Obawiano się wówczas ucieczki inwestorów. Ile banków ostatecznie się wycofało?
Tylko jeden, Bayerische Landesbank, który został odkupiony przez węgierski rząd. Trzeba pamiętać, że ten specjalny podatek nałożono tylko na sektor usług, bo stało za tym przeświadczenie, że przemysł jest produktywny, a usługi nie. To trochę marksistowskie podejście, ale rząd tak właśnie to motywował. Chodzi też o to, że z kraju trudniej wyjść firmom z sektora usług niż przemysłowym. Z ekonomicznego punktu widzenia opodatkowanie tych sektorów było racjonalne, ale miało swój koszt. Rząd ściągnął pieniądze, lecz później w tych sektorach nie było już nowych inwestycji, a ponieważ rząd chce, żeby deficyt pozostał niski, ich zniesienie nie będzie łatwe. Gdy zaczynasz polegać na tymczasowych podatkach, często zostają one na stałe.
Ale dzięki nim udało się obniżyć deficyt, a koszty walki z kryzysem poniosły zagraniczne koncerny.
To nie takie proste. Są granice, po których przekroczeniu koszty są przerzucane na klientów poprzez obniżenie jakości usług albo wzrost cen. Część kosztów firmy przyjęły na siebie, notując spadek przychodów, ale nie można było tak po prostu przerzucić na nie całości. Faktem jest, że np. koszty dokapitalizowania banków zostały sfinansowane przez ich macierzyste spółki. Nastąpił znaczący transfer kapitału z central do węgierskich filii banków i to była główna forma zagranicznych inwestycji bezpośrednich na Węgrzech. Ale ten transfer nie zwiększył możliwości kredytowych banków, było to tylko wyrównanie strat.
A co z bezrobociem?
Bezrobocie spada, a poziom zatrudnienia rośnie. Ale nie w całości ma to związek z poprawiającą się kondycją na rynku pracy. W latach 2010–2015 nastąpił 10-proc. wzrost zatrudnienia, z czego 2,5 pkt to efekt imigracji, 2–3 pkt – robót publicznych, reszta zaś, czyli połowa – to realny wzrost zatrudnienia. Związane są z tym dwa problemy. Z kraju wyjeżdżają osoby najbardziej uzdolnione i przedsiębiorcze i niewiele wskazuje na to, że wrócą. A roboty publiczne są bardzo słabo opłacane, poniżej płacy minimalnej, a przepływ osób z tego programu na prawdziwy rynek pracy jest bardzo mały. Dlatego lepszym rozwiązaniem byłyby działania poprawiające kwalifikacje tych osób – szkolenia, kursy itp. – które zapewniłyby umiejętności potrzebne na rynku pracy. Na dodatek ten mało efektywny system jest kosztowny.
Mimo wszystko po sześciu latach rządów Orbána kondycja gospodarki się poprawiła.
Dług powinien spaść znacznie bardziej, biorąc pod uwagę, że rząd przejął środki zgromadzone w OFE warte prawie 10 proc. PKB. Dług powinien zatem zmaleć bardziej niż o 5 proc., jak było w rzeczywistości. Jeśli chodzi o wzrost PKB, przez pierwsze trzy lata nie było go prawie wcale. Znaczący wzrost nastąpił w latach 2014–2015 (odpowiednio 3,7 i 3 proc.). Rząd jest z tego dumny i mówi, że wszystko, co było wcześniej, to wina poprzedników i warunków zewnętrznych. To uproszczenie. W ostatnich trzech latach nastąpiła korzystna zmiana terms of trade, przede wszystkim spadły ceny energii. Przyspieszył też transfer funduszy unijnych. Węgry są ich największym odbiorcą w stosunku do PKB. W 2015 r. było to powyżej 5,5 proc., podczas gdy w Polsce ok. 3 proc. Co więcej, do 2014 r. gospodarka rozwijała się poniżej potencjału. Później faktyczny i potencjalny wzrost zaczęły się zbiegać, ale właściwie każda prognoza mówi, że potencjalny wzrost spadnie w okolice 2 proc. i pozostanie niski bez fundamentalnej zmiany środowiska, która zwiększy prywatne inwestycje. W ostatnim okresie wzrosły głównie inwestycje publiczne dzięki środkom unijnym. A istotnym powodem braku inwestycji prywatnych jest niestabilność polityczna – częste zmiany systemu podatkowego albo to, że projekty ustaw jednego dnia są zgłaszane, a następnego przyjmowane.
Jak wyglądałaby gospodarka, gdyby rząd ściśle trzymał się wytycznych MFW?
Postawiłbym tezę, że lepiej. Głównie dlatego, że inwestycje byłyby wyższe. Ale tzw. nieortodoksyjna polityka rządu mogła mieć gorsze skutki. Uniknęliśmy poważniejszych reperkusji dzięki sprzyjającej sytuacji międzynarodowej. Była duża płynność i niskie stopy na świecie, nie było zatem ryzyka spekulacyjnego ataku na Węgry. A skutkiem napływu funduszy unijnych było znaczne zwiększenie rezerw walutowych, które częściowo wykorzystano do spłacenia poprzednich długów. Pod wieloma względami Węgry miały dużo szczęścia, bo sprawy mogły się potoczyć gorzej.
Polski rząd naśladuje wiele węgierskich rozwiązań. Które z nich warto powtarzać?
To w ogóle zły pomysł. Z jakiegoś powodu rząd węgierski nie rozumie znaczenia stabilności instytucji. Wierzy w specjalne porozumienia, osobiste kontakty itp., a nie w przewidywalność polityki gospodarczej. W ten sposób można zarządzać w czasie kryzysu, ale w dłuższej perspektywie to nie zadziała. Rząd Orbána miał na pewno rację w jednej kwestii: chodzi o przewalutowanie kredytów hipotecznych na forinty. Kredytobiorcy ponieśli pewne straty, bo kurs zamiany był wyższy od tego z dnia zaciągania kredytu, straty poniosły też banki, ale konwersja nastąpiła na kilka miesięcy przed dużą aprecjacją franka szwajcarskiego, więc w ten sposób rząd ochronił kredytobiorców przed poważnymi stratami. W przypadku innych spraw rząd ma tendencję do przypisywania sobie zasług za wszystkie jasne strony i zrzucania winy za ciemne strony na innych. ©?
Wywiad został przeprowadzony przy okazji zorganizowanego przez Centrum Analiz Społeczno-ekonomicznych seminarium „Polityka gospodarcza a rozwój makroekonomiczny Węgier”