PAP: Warszawska Giełda Papierów Wartościowych powstała jako element zaplanowanego przez rząd procesu transformacji. Historia gospodarcza pokazuje, że częściej jednak tego rodzaju instytucje powstawały spontanicznie. Czy tak było również z dawną warszawską giełdą?

Prof. Wojciech Morawski: Giełda warszawska powstała w 1817 r. z inicjatywy władz Królestwa Polskiego. Spełniała ten sam cel, co starsze od niej giełdy w Londynie i Amsterdamie, czyli obsługiwała dług państwowy. Z czasem giełdy służyły oczywiście również do handlu akcjami spółek, przepływowi kapitału prywatnego, ale zasadniczym celem miało być mobilizowanie kapitału prywatnego na potrzeby budżetowe.

PAP: Czy oznacza to, że na dawnych giełdach handlowano innego rodzaju papierami wartościowymi i instrumentami finansowymi niż współcześnie?

Prof. Wojciech Morawski: Te instrumenty były podobne, ale inne były proporcje pomiędzy nimi. Dominowały papiery państwowe i dług państwowy. Akcje dopiero stopniowo zwiększały swój udział w rynku. Na początku nie istniało również rozdzielenie pomiędzy giełdami papierów wartościowych a giełdami towarowymi. W Warszawie nastąpiło to dopiero w 1872 r. W okresie międzywojennym były to już całkowicie oddzielne instytucje.

Reklama

PAP: Jakie firmy dominowały na ówczesnym rynku finansowym?

Prof. Wojciech Morawski: To również stopniowo się zmieniało. Jak już powiedziałem, początkowo dominowały obligacje rządowe i handel długiem państwowym. Pierwszymi instytucjami prywatnymi, które weszły na rynek giełdowy były towarzystwa kredytowe ziemskie, które obsługiwały długi ziemian poprzez emitowanie listów zastawnych. Ich sprzedaż była formą mobilizowania kapitału. Za ich spłatę odpowiadały wszystkie majątki prywatne zrzeszone w danym towarzystwie.

Była to dość bezpieczna forma lokowania kapitałów, bowiem rzadko zdarzały się bankructwa takich instytucji. Cieszyły się one dużym zaufaniem, czego dowodem jest fakt, że obowiązywały w nich niższe stopy procentowe niż w innych instytucjach na rynku, ponieważ te kredyty były zabezpieczone własnością ziemską.

Spółki akcyjne pojawiły się w drugiej połowie XIX wieku. Proszę pamiętać, że państwo rosyjskie nieufnie traktowało spółki akcyjne i zgodziło się na ich powoływanie dopiero w okresie tzw. odwilży posewastopolskiej, gdy Rosja wybrała kapitalistyczną drogę w gospodarce. Wcześniej nie tolerowano tam takich rozwiązań. Spółki akcyjne powstały w latach siedemdziesiątych, gdy pojawiły się banki akcyjne i wielkie przedsiębiorstwa, zajmujące się najczęściej budową linii kolejowych.

PAP: W tym właśnie okresie najważniejszą postacią warszawskiej giełdy był Leopold Kronenberg…

Prof. Wojciech Morawski: Oraz Jan Bloch. Ta para rywali dominowała do tego stopnia, że ich walka chwilami destabilizowała rynek finansowy Królestwa Polskiego. Reszta inwestorów głównie obserwowała ich działania, bojąc się opowiedzieć po którejś ze stron.

Ich walka była szczególnie ostra w wypadku rywalizacji o pozwolenie na budowę Kolei Nadwiślańskiej. Pożyczali pieniądze na bardzo wysoki procent, byle tylko zyskać środki na budowę.

PAP: Skoro jesteśmy przy rywalizacji tak wielkich potęg finansowych, to czy na tamtym rynku występowało dobrze nam znane zjawisko kryzysu wynikającego z pęknięcia bańki spekulacyjnej?

Prof. Wojciech Morawski: Jakkolwiek nie ocenialibyśmy Rosjan i Imperium Rosyjskiego to prawo w dziedzinie finansów i bankowości, które w nim obowiązywało było dość restrykcyjne, wzorowane na brytyjskim. Nie każdy mógł inwestować na tamtejszej giełdzie i nie każda firma mogła się na niej znaleźć. Polacy uważali, że jest to kolejny przejaw złośliwości Rosjan, ale dzięki temu rynek warszawski był dość bezpieczny i nie zdarzały się na nim gwałtowne wydarzenie.

O wiele bardziej niestabilna była giełda we Lwowie, na której dochodziło do paniki, pękania baniek spekulacyjnych i upadłości banków. Tymczasem w Królestwie Polskim do wybuchu I wojny światowej nie zbankrutował ani jeden bank akcyjny. W Galicji i zaborze pruskim takie bankructwa zdarzały się.

PAP: A czy na tamtej giełdzie warszawskiej występowało zjawisko znane z Giełdy Papierów Wartościowych tuż po jej powstaniu, gdy swoje pieniądze inwestowali na niej tak zwani drobni ciułacze?

Prof. Wojciech Morawski: Było to raczej zjawisko marginalne. Proszę pamiętać, że na ówczesnym rynku finansowym drobni inwestorzy mieli do dyspozycji konkurencyjne instytucje, takie jak spółdzielnie kredytowe i towarzystwa kredytowe miejskie. Wszystkie tego rodzaju przedsięwzięcia były adresowane do biedniejszych, ale jednocześnie dawały im bezpieczeństwo inwestowania.

Pamiętajmy, że na giełdzie warszawskiej nie można było osiągnąć spektakularnych zysków. Ceną bezpieczeństwa jest brak wielkich i szybkich zysków. Biedniejsi nie próbowali więc angażować się w inwestycje giełdowe.

PAP: Powiedział Pan o innych giełdach na ziemiach polskich. Skąd na tak ubogim rynku, tak wiele miejsc do prowadzenia inwestycji?

Prof. Wojciech Morawski: Wynikało to z podziału polskich ziem na trzy części, pozostających w sferze oddziaływania odrębnych giełd. W zaborze rosyjskim była tylko jedna giełda, dopiero później ukształtował się rynek pieniężny w Łodzi. Giełda we Lwowie powstała w 1866 roku. Giełda w Poznaniu powstała dopiero w II Rzeczypospolitej.

PAP: Czy wybuch wojny światowej latem 1914 r. zatrząsnął rynkiem giełdowym w Warszawie. Czy ten moment oznaczał załamanie notowań giełdowych?

Prof. Wojciech Morawski: Załamanie było duże, ale narastało stopniowo, w miarę rozwoju działań wojennych. Warszawa utraciła w trakcie wojny powiązania z rosyjskim rynkiem finansowym. Oddzielał ją od niego front. Wiele firm warszawskich miało swoje oddziały w Moskwie i Petersburgu więc kontaktowały się przez jakiś czas wyłącznie poprzez giełdę sztokholmską. To przez Sztokholm warszawscy przedsiębiorcy dowiadywali się o wydarzeniach na rynku rosyjskim. Po 1917 r. wszystko, co było w Rosji, przepadło zupełnie w chaosie rewolucji.

PAP: Czy po odzyskaniu niepodległości giełda warszawska długo wracała do stanu względnej równowagi i normalnego funkcjonowania?

Prof. Wojciech Morawski: Moim zdaniem już nigdy nie wróciła do świetności sprzed 1914 r. W dwudziestoleciu międzywojennym giełda warszawska była cieniem giełdy sprzed 1914 r. Pierwsza wojna światowa do tego stopnia zdekapitalizowała polską gospodarkę, że nigdy już nie został odbudowany jej potencjał finansowy. Po wprowadzeniu reform Grabskiego była próba ściągania do Polski kapitału zagranicznego. Próbowano na mim nim oprzeć rozwój gospodarczy, ale plan ten załamał się w wyniku Wielkiego Kryzysu.

W latach trzydziestych rozwój był stymulowany etatystycznie, a do tego państwo nie potrzebowało giełdy. W planach gospodarczych lat trzydziestych kluczową rolę odgrywały wielkie banki państwowe: Pocztowa Kasa Oszczędności, Bank Gospodarstwa Krajowego i Państwowy Bank Rolny.

PAP: Czy w innych krajach Europy Środkowej te procesy przebiegały podobnie? Przecież Praga i Budapeszt, tak jak Lwów, straciły kontakty z wiedeńskim rynkiem finansowym.

Prof. Wojciech Morawski: Ten kontakty przetrwały do paniki bankowej w 1931 r. zakończonej upadkiem Oestereichische Creditanstalt. W najlepszej kondycji przez całe dwudziestolecie była giełda praska. Pamiętajmy, że punkt gospodarczej ciężkości Austro-Węgier był w Czechach, nie w Austrii.

PAP: Obecnie często mówi się, że warszawska Giełda Papierów Wartościowych jest największym rynkiem Europy Środkowej. A jak na tle giełdy wiedeńskiej czy praskiej wypadała przedwojenna giełda warszawska?

Prof. Wojciech Morawski: Była wręcz niedostrzegalna. Funkcjonowała ponieważ musiała, ale nie odgrywała żadnej roli. Rzadko kiedy coś się na niej działo. Ceny akcji były stabilne, bo w ich wycenie brano pod uwagę ostatnią transakcję, a ta często miała miejsce wiele miesięcy wcześniej. Nie był to żywy organizm, na który można było patrzeć jak na barometr koniunktury.

Proszę również pamiętać, że już przed wojną Polska weszła w okres reglamentacji dewizowej. Nielegalny po 1936 r. był wolny handel walutami, taki jak odbywa się obecnie w zwykłych kantorach. Każdy kto posiadał zagraniczne waluty musiał je odsprzedać Bankowi Polskiemu. Gdy ktoś chciał wyjechać za granicę, musiał napisać podanie do Banku Polskiego o sprzedaż waluty. A bank oceniał czy prośba jest uzasadniona ważnymi względami, czy jest tylko fanaberią. Była to więc polityka bardzo restrykcyjna. Zaś państwo, jeśli emitowało obligacje, to lokowało je raczej na giełdach w państwach zachodnich, aby tam szukać kapitału. Na giełdzie warszawskiej nie było czego mobilizować.

Takie były wymogi ówczesnej sytuacji gospodarczej, w której brakowało kapitałów. Etatyzm był wymuszony okolicznościami, a nie wynikał z przekonań realizujących ten projekt Stefana Starzyńskiego czy Eugeniusza Kwiatkowskiego.

Z tego punktu widzenia różnica pomiędzy etatyzmem drugiej połowy lat trzydziestych a okresem tuż powojennym nie była dla ówczesnych uczestników życia gospodarczego tak wyraźna jak mogło się nam wydawać. Sytuacja zmieniła się radykalnie w 1948 r., gdy zaczęto wprowadzać wzory radzieckie. Warto wspomnieć, że warszawska giełda nie zaprzestała działalności w 1939 r., ale funkcjonowała dalej do Powstania Warszawskiego.

PAP: Czym handlowano?

Prof. Wojciech Morawski: Tym samym co przed wojną i równie niewiele. Oczywiście nie handlowano akcjami przedsiębiorstw żydowskich. Temu okresowi poświęcone są wspomnienia Stanisława Wachowiaka, który był działaczem gospodarczym w czasach okupacji. Widać tam, jak próbowano w nienormalnych warunkach prowadzić w miarę możliwości normalne interesy.

PAP: A jak patrzono w międzywojniu na osoby związane z rynkiem giełdowym?

Prof. Wojciech Morawski: Była to bardzo wąska grupa, niemal niezauważalna. Najczęściej też pozycja takich ludzi nie wynikała z ich własnej zamożności, tylko z faktu, że reprezentowali w Polsce interesy kapitału zagranicznego. Jeśli ujawniały się jakieś niechęci społeczne, to były raczej wymierzone w ziemiaństwo, które było znacznie liczniejsze i bardziej wpływowe. Polskich „kapitanów przemysłu” było tyle co kot napłakał. Najczęściej po prostu zazdroszczono im majątków.

PAP: Wyłania się z Pana słów obraz zupełnie innej giełdy niż ta współczesna…

Prof. Wojciech Morawski: Te różnice są ogromne, nawet w tak prozaicznych sprawach jak, to że współczesne papiery wartościowe nie istnieją fizycznie. Dawne papiery wartościowe istniały realnie. Często były projektowane przez wybitnych artystów i dziś stanowić mogą dużą wartość artystyczną i numizmatyczną.

Rozmawiał Michał Szukała (PAP)