Nie zamierzam opowiadać tu żadnych szczegółów, no dobrze, ale niech pani pyta.
Szczegółów dotyczących pana pieniędzy?
Korzystam z prywatności. Mogę to robić, ponieważ nie zajmuję żadnej publicznej funkcji i mogę prowadzić działalność gospodarczą, tak jak każdy inny człowiek.
W Panamie.
Reklama
A choćby i tam, jak to zgodne z prawem. Jeszcze raz mówię, nie pełnię żadnej funkcji publicznej.
Siedzimy w gabinecie szefa Stronnictwa Demokratycznego i pan jest tym przewodniczącym.
To funkcja partyjna, nie urząd publiczny. Jakbym pełnił funkcję publiczną, to zrezygnowałbym z działalności gospodarczej. Nie biorę pieniędzy za pełnienie funkcji w partii, więc muszę zarabiać pieniądze jak każdy inny. A zarabiam tak, jak potrafię i uważam za stosowne.
W Azji?
Wszędzie tam, gdzie będę miał ochotę, pod warunkiem że nie łamię prawa.
Odżegnuje się pan od polityki?
Nie, bo komentuję politykę i prowadzę działania polityczne, co nie oznacza, że biorę publiczne pieniądze, które stanowią ograniczenie dla działalności indywidualnej. Teraz takich ograniczeń nie mam.
Rozpostarł pan skrzydła i leci.
To są nieadekwatne słowa do sytuacji. Po prostu normalnie pracuję.
Był pan złotym dzieckiem naszej polityki, teraz ma pan prawie pięćdziesiątkę.
Nie będę się bawił w przypuszczenia, czy będę jeszcze pierwszoplanową postacią w polityce.
Został pan posłem, kiedy miał pan 23 lata.
Kiedy działałem w Niezależnym Zrzeszeniu Studentów, to ani ja, ani moi koledzy nie myśleliśmy, że będziemy politykami. Robiliśmy to dlatego, że nie akceptowaliśmy komunizmu. Jeśli mnie pani pyta, czy nie akceptuję tego, co się dzieje w życiu publicznym – to tak.
Nie pytam.
Niezadowolenie z tego, w jaki sposób jesteśmy rządzeni, istnieje, i ta emocja pcha do działań. Jeśli mnie pani natomiast pyta, czy jestem niezrealizowanym politykiem, który musi jeszcze objąć jakąś posadę – to nie.
Też nie pytam.
Super. Piastowałem różne funkcje, byłem na szczytach polityki, decydowałem o bardzo ważnych rzeczach, więc nie mam poczucia zawodu.
Interesuje mnie bardziej, czy pan jest od tego uzależniony.
Nawet jeśli uzależnienie było kiedyś, to teraz w tym wymiarze najprostszym, że siedzę przed telewizorem, oglądam debatę w Sejmie. Ale nie mówię do siebie: dlaczego mnie tam nie ma?
To co pan robi w tym gabinecie, przecież SD to partia, z nikłym poparciem, ale jednak partia?
Czym innym jest uzależnienie, czym innym chęć do działania. SD skupia wielu ciekawych – Bogdana Lisa, Andrzeja Potockiego czy Katarzynę Munio. Lis to polityk z wielką przeszłością, bohater Solidarności, z doświadczeniami parlamentarnymi.
I przy panu doceniony nie będzie. Już jest doceniony.
A jakby Bogdan Lis czy ktoś inny chciał być w jakiejś innej partii, to już dawno by był. Celem naszego środowiska na początku, w 2009 r., była prezydentura Andrzeja Olechowskiego, która wtedy, przed katastrofą smoleńską, była całkiem realistyczna. Ale wszystko się zmieniło po 10 kwietnia 2010 r.
Ci, co analizowali szanse Olechowskiego, mówili, że to raczej wiara Piskorskiego niż realna szansa na prezydenturę.
Według badań Olechowski miał 17 proc. poparcia, Komorowski – 22 proc., a Kaczyński – 20 proc. Zapewniam, że był to realny plan i gdyby kandydatury mierzono fachowością, zdolnością do godzenia konfliktów, to Olechowski był najlepszy. Ale po 10 kwietnia nie było o czym rozmawiać. Środowisko, które się wtedy zgromadziło, funkcjonuje do dzisiaj.
A pan mu przewodzi.
Jestem przewodniczącym. Skupiam ludzi.
Ale to jest kółko wzajemnej adoracji. Ludzi, którzy robią biznesy, a przy okazji są w nic nieznaczącej partii. Chodzi wam o coś?
Nie adorujemy się. Nie utrzymujemy się z polityki. Każdy z nas jest samodzielny. Gdybyśmy nie chcieli współuczestniczyć w polityce, założylibyśmy stowarzyszenie. Każdy z nas jak zwykły człowiek zarabia pieniądze, a wolny czas dzieli między rodzinę i działania polityczne. Podobnie jak to było w latach 1993–1997, kiedy moje środowisko polityczne, KLD, nie było w parlamencie. Każdy z nas pracował, zarabiał pieniądze. I uważam, że to najlepsze rozwiązanie.
Był pan wtedy młody, twierdził, że polityk powinien stać się zamożnym człowiekiem.
Całe środowisko KLD uważało, że jednym z fundamentów wolności jest własność. Ale dla jasności przypomnijmy, że nie zamożnym dzięki polityce, tylko dzięki swojej przedsiębiorczości. Wtedy była inna rzeczywistość.
Mafia była bardzo silna.
A Rosjanie jeszcze stacjonowali w Polsce, ale my byliśmy tymi, którzy tworzą niepodległą RP i powoli – z błędami i sukcesami – wprowadzaliśmy nowoczesne standardy. Większość naszego środowiska to byli ludzie wcześniej zaangażowani w opozycję. Powtarzaliśmy, że przedsiębiorcy też mogą się zajmować polityką, że politycy to nie zakon, który zajmuje się tylko głosowaniem w parlamencie.
Wtedy pan zaczął kolekcjonować obrazy i przedmioty antykwaryczne?
Ech, to robiłem jeszcze w latach 80. Część naszych twierdzeń zweryfikowało życie, bo byli też przedsiębiorcy korzystający z funkcji publicznych.
Zgłaszał pan takie działania do prokuratury?
Jakbym widział konkretne przestępstwo, to bym zgłaszał. To, o czym mówię, wynika z powszechnie dostępnej wiedzy o tym, ilu polityków działających na początku lat 90. miało problemy z prawem. Przecież to nie ja, Tusk czy Kaczyński, bo przecież dotyczyło to też PC, mieliśmy możliwość weryfikacji prywatnych działań członków partii. Nie zmienia to mojego poglądu, że możliwe jest połączenie kwalifikacji biznesowych z dobrym sprawowaniem funkcji publicznych. Lech Kaczyński, który był po mnie prezydentem Warszawy, mówił, że ja traktowałem stolicę jak przedsiębiorstwo. I dla mnie to komplement.
Twierdził, że traktował pan miasto jak firmę, na której zarabia się pieniądze.
Miasto, które zarabia pieniądze, a nie na którym zarabia się pieniądze. Nigdy mi nie zarzucał, że w związku z pełnieniem funkcji zarobiłem jakieś pieniądze, bo wiedział, że to nie miało miejsca. Przykładem naszego sporu było zagłębienie Wisłostrady w Warszawie.
Słynny tunel.
Słynny, zrobiony z powodów komunikacyjnych i dla uzyskania gruntów. Współczesne władze stolicy chyba się już do tego przekonały, bo słyszałem o planach kolejnego zagłębienia. Grunty, które się dzięki temu uzyskuje, są znacznie więcej warte niż samo zagłębienie. Tak się robi we wszystkich wielkich miastach. Myślę, że dobrze wówczas wykorzystałem moje umiejętności menedżerskie.
Kampanię wyborczą pan teraz robi.
Nie, wspominam rzeczy, które powinny być pamiętane, a były zniekształcane przez pomówienia, bzdury, czasami przez niekompetencję ludzi się wypowiadających. Wszystkie moje działania były skrupulatnie sprawdzane po kątem tego, czy nie doszło do jakichś niecnych zachowań. I po latach wiemy, że nie doszło.
Jak tak pana słucham, to pan by chciał, żebym ja myślała, że przede mną siedzi krystalicznie uczciwy człowiek, tylko ludzie wokół pana to wilcy, którzy mówili, że to niemożliwe, żeby pan w jeden wieczór wygrał w kasynie kilkaset tysięcy złotych, że to niemożliwe, żeby w pawlaczach mieszkania matki przechowywał pan cenne starocie, które potem sprzedał za prawie milion, że pana była żona twierdziła, iż tej kolekcji nigdy nie widziała, ale potem wycofała zeznania...
To nie fair. Podaje pani bezkrytycznie wszystkie te bzdury i oszczerstwa.
Proszę skorygować. To są wiadomości z artykułów na pana temat, i to nie z tabloidów.
Czyta pani bzdury „Gazety Wyborczej”.
Nie tylko „GW” o panu pisała.
Ale „GW” od lat zniekształca informacje na mój temat.
A powinna pana kochać. Pan był jednym z założycieli PO.
Za to akurat pewnie mnie nienawidzą, bo powstanie PO zabiło Unię Wolności.
Donalda Tuska kochają.
No i dobrze. Różne bzdury o mnie pisano. I mam tłumaczenia, jak było naprawdę. Wszystko powiedziałem w swojej książce, wystarczy po nią sięgnąć. Te wszystkie zarzuty formułowane wobec mnie nie znalazły potwierdzenia. Twierdziłem też, że polityk nie może być uzależniony od pieniędzy z polityki, bo raz się jest w parlamencie, raz się nie jest, raz się zajmuje funkcję publiczną, a raz nie.
Znam pana teorie na ten temat.
Wiem, że pani zna, ale skoro robimy wywiad, to pozwolę sobie je przytoczyć po to, żeby ktoś inny je poznał. Zdarza się, że polityk po kilku latach w parlamencie nie może sobie znaleźć pracy i jest całkowicie uzależniony od lidera swojej formacji. Gotów do dowolnej rzeczy, byle jeszcze dostawać publiczną pensję. W SD to, gdzie pracujemy i zarabiamy, jest sprawą prywatną.
A sprawa polska?
Choć dziś jesteśmy za słabi, żeby dostać się do parlamentu, będziemy próbować. Będziemy też działać na rzecz tego, by stworzyć porozumienia polityczne, bo same Platforma czy Nowoczesna z PiS nie są w stanie wygrać.
Ale przecież z panem nikt, a już na pewno PO, nie będzie chciał tworzyć paktów politycznych.
Poczekamy, zobaczymy. Jeśli PO nie zawrze z kimś porozumienia, to nie ma żadnej szansy przeciwstawić się PiS.
Pan jest dla nich, przepraszam za to sformułowanie, śmierdzącym jajem.
Jeśli takich sformułowań będziemy używać, to wszyscy obrażeni będą siedzieć plecami do siebie.
One padają z ust polityków Platformy Obywatelskiej.
Dla części PO być może jestem śmierdzącym jajem. Oni też zresztą wiedzą, że, mówiąc elegancko, nie są wymarzonymi partnerami dla innych środowisk. Jest też jednak w PO wielu ludzi uważających inaczej. Dla mnie to o tyle nie ma znaczenia, że ja się do PO nie wybieram, a czy oni będą zdolni do porozumienia, dopiero zobaczymy.
Rozmawiają z panem?
Niektórzy rozmawiają.
W ukryciu?
Raz w ukryciu, raz nie. Nie afiszują się spotkaniami ze mną. Dla PO kluczowe jest wyciągnięcie lekcji z tego, co sama zawaliła. Moim zdaniem źródłem porażki jest ona sama, zwłaszcza polityka Donalda Tuska.
Pana największego wroga.
Nie myślę tak o nim. Zawiodłem się na nim, ale nie jest moim wrogiem. Kiedyś blisko współpracowaliśmy, a potem eliminował nas, założycieli Platformy, pod różnymi pretekstami.
Pana wyeliminował po tym, jak pan kupił hektary gruntów pod zalesienie.
Wszystko zrobiłem zgodnie z prawem.
Był pan wtedy czynnym politykiem.
Nie złamałem prawa i nie było konfliktu interesów.
Tusk się bał, że będzie pan robił kolejne interesy zgodne z prawem, tyle że to nie wpłynie dobrze na wizerunek partii.
Jeszcze raz mówię, że Tusk wiedział, że moje działania były zgodne z prawem.
Te leśne?
Wszystkie. I dziś mogę to powiedzieć jako osoba bardzo doświadczona. Znalazłem się pomiędzy drzwiami a framugą.
To już pan wielokrotnie powtarzał.
Mówiłem o tym we wspomnianej książce. Tak mi powiedział Lech Kaczyński.
Mówił panu, że musi pan odejść na kilka lat.
Dla PiS byłem łatwym celem ataku, a moi koledzy z PO uznali, że to świetna okazja, żeby mnie wyeliminować.
A pan jak zwykle był niewinny.
Już o tym mówiłem, że wiadomo dzisiaj, już nie tylko na podstawie moich słów, że nie tylko jestem niewinny, ale i byłem niesłusznie pomawiany. Kiedy mówiłem, że nie ma żadnej afery mostowej, słyszałem: to musi sprawdzić prokuratura. Kiedy sprawdziła i nie wykryła nieprawidłowości, nikt nie przeprosił. Także Zyta Gilowska została wyeliminowana z partii przez Tuska pod zarzutem nepotyzmu. Twierdził, że zatrudnia w biurze poselskim żonę syna. Donald wiedział, że to nieprawda. Mnie zarzucał, że kupiłem ziemię oraz wziąłem udział w promowanym przez rząd programie zalesienia i zgodnie z prawem otrzymałem dotację europejską. To były preteksty.
Ale ziemię pan sprzedał.
Co robię ze swoją własnością w granicach prawa, to moja sprawa.
Zarobił pan na tym ponad milion złotych.
Nie będę mówił o szczegółach. W jednym miejscu posadziłem drzewa i las rośnie.
Należy do pana?
Oczywiście. A drugą połowę ziemi sprzedałem, ponieważ była już taka atmosfera, że pewnie uniemożliwiono by mi działanie.
Kiedy był pan prezydentem Warszawy, zarabiał pan ok. 12 tys. zł brutto. To niewiele.
To, czy to dużo, czy mało, jest kwestią indywidualną. Jedną z moich pierwszych decyzji było obniżenie o 1/3 pensji prezydenta i wiceprezydentów.
Działanie pod publiczkę.
Może pani powiedzieć, że wszystko, co polityk robi, jest działaniem pod publiczkę. Dla mnie to był komunikat, że w instytucjach publicznych nie powinno się zarabiać tak, jak w prywatnych spółkach. Jeśli kogoś nie stać na to, by pełnić funkcję publiczną, to nie powinien tego robić.
Pana było stać, bo zarobił pan wcześniej, sprzedając antyki i grając w kasynie.
W marcu 1999 r., kiedy zostawałem prezydentem Warszawy, byłem samodzielny finansowo. Nigdy nie prowadziłem działalności gospodarczej z wykorzystaniem wiedzy jako byłego prezydenta stolicy. Proszę zwrócić uwagę, ilu byłych polityków pracuje jako doradcy czy konsultanci i wykorzystuje wiedzę nabytą podczas pełnienia funkcji publicznych. Ja nigdy takich interesów nie robiłem, nie korzystałem np. ze swojej wiedzy na temat nieruchomości warszawskich.
W KRS pan nie występuje.
Demokracja wykształciła coś, coś się nazywa konfliktem interesów. Polega to na tym, że były prezydent Warszawy nie powinien handlować gruntami warszawskimi, a były minister obrony narodowej nie powinien mieć fabryki produkującej buty dla wojska. Proste. Ja prowadzę interesy, które nie stoją w konflikcie z tym, co robiłem jako czynny polityk. Odpowiadając żartem: jeden z dziennikarzy zaproponował, żebym ogłosił światu, gdzie robię interesy, bo przecież zawsze tam, gdzie Piskorski, tam są dobre pieniądze. Gotowy był nawet zrobić specjalny program. Jest taka anegdotka o Rockefellerze...
Dobre porównanie...
Kiedy pytano Rockefellera, jak to się stało, że udało mu się skupić tak istotną część rynku handlu paliwami w Stanach, odpowiadał: za darmo takich porad nie udzielam. Żartem to pani mówię.
Ale kasę pan potrafi zrobić na wszystkim.
Nie kasę, tylko... Rozumiem, że to są sformułowania, których chce pani prowokacyjnie użyć, żeby jakiś efekt uzyskać.
Fundusze, budżety, zabezpieczenia finansowe?
Mówię: pieniądze, i to nie jest wstydliwe. Prowadzę działalność gospodarczą i jeśli mam dobry pomysł, to jestem w stanie zarobić. I robię to, podkreślam już po raz nie wiem który, jako osoba niepełniąca funkcji publicznych.
Ale pan wie, że można prowadzić działalność gospodarczą i nie figurować w dokumentach.
Ja nie wiem, być może pani tak robi. Ja tak nigdy nie robiłem. Jestem najlepiej skontrolowanym przez urzędy skarbowe politykiem w Polsce, miałem wielokrotne kontrole, które za każdym razem kończyły się dla mnie pozytywnie. Może inni politycy ukrywają jakieś swoje spółki pod innymi nazwiskami. Nie ja.
To po co ta Panama?
Przecież całe zamieszanie z tym wyciekiem polega na tym, że ja zarejestrowałem spółkę na siebie, na swoje nazwisko. Gdybym chciał coś ukryć, to zarejestrowanie jej na jakąś inną osobę nie byłoby żadnym problemem. Poprosiłem kancelarię obsługującą mnie w Polsce o znalezienie pewnej kancelarii w Panamie. Założona spółka nigdy nie podjęła działalności. Została wyrejestrowana. A któregoś dnia dowiedziałem się, że ta sama kancelaria obsługiwała Mubaraka, Kaddafiego i Messiego. Oto cała afera.
Ma pan takie słupy w razie czego?
Nie mam słupów i nie rozumuję takimi kategoriami. Dowodem jest spółka na moje nazwisko.
Sam pan powiedział.
Dziwię się, że pani takie obraźliwe pytania zadaje. Nie może się pani oprzeć pokusie dowalenia mi?
Nie obraźliwe, tylko logiczne.
Sugeruje pani, że nawet jak nic złego nie zrobiłem, to pomyślałem. Na rozliczanie z myśli to już nie ma dobrej odpowiedzi.
Widział pan internetowe memy ze swoimi podobiznami?
Nie.
Śmieszne nawet. Rozlicza pan PIT normalnie czy w Panamie? To z mema.
No, boki zrywać. Powalający żart. Jeszcze raz mówię, że jeśli kiedykolwiek będę pełnił funkcję publiczną, to upublicznię też informację na temat majątku. A na razie nie muszę. Nie dopraszam się o pracę w spółkach Skarbu Państwa ani w urzędach publicznych, zarabiam sam. Przestrzegam tylko wszystkich kolegów polityków, że pomówieniami, na które nie można mieć żadnego wpływu, można próbować zniszczyć każdego. W pewnym momencie mojego życia byłem workiem do bicia i to było trudne, bo musiałem udowadniać, że nie jestem wielbłądem. I to trwało parę lat. Absurdalne było to, że zanim jakaś sprawa została zbadana i zweryfikowana przez prokuraturę, już wyciekała do usłużnych mediów, jak choćby te bzdury o 138 razach wygranych w ruletkę.
Nie wygrał pan?
Opisałem to w książce. Powiedziałem, dlaczego te 138 razów to bzdura, lecz i tak przeciek zrobił swoje. Miałem postawiony tylko jeden zarzut, choć od początku nieprawdziwy, dotyczący umowy notarialnej z antykwariuszem z 1997 r.
Która miała być sfałszowana, podpis antykwariusza miał być sfałszowany.
W finale sąd uniewinnił mnie na wniosek samego prokuratura wobec braku dowodów. Nie mówię tego z perspektywy skrzywdzonego, niewinnego dziecka, tylko osoby, która wiele w życiu widziała, i wiem, że możliwe jest stworzenie nieprawdziwej atmosfery wokół człowieka, którego chce się zniszczyć.
Kto chciał pana zniszczyć?
Nigdy nie przesadzam ze słowami.
To siedzi przede mną krystalicznie uczciwy człowiek?
Siedzi przed panią człowiek, który nigdy nie popełniał przestępstw i nie zrobił nikomu krzywdy. Może mało, ale to już coś.
Donald Tusk panu zrobił?
Tusk jest jednym z moich zawodów. Bo łączyły nas z całą pewnością pozazawodowe relacje.
Byliście przyjaciółmi.
To on powiedział, że nie ma przyjaźni w polityce – i ja się będę trzymał jego słów. Wcześniej uważałem inaczej. Z NZS wyniosłem przekonanie, że w grupie ludzi, którzy razem działają, pracują, mają wspólną sprawę, każdy może liczyć na innych, na pomoc. Ale to się gwałtownie rozpadło. Przy czym, gdybym ja wtedy nie miał żadnego innego życia, byłoby mi bardzo ciężko.
Była męska rozmowa?
Nie, nie było. Widzieliśmy się kilka razy z Donaldem w miejscach publicznych, lecz nigdy nie porozmawialiśmy. On pamięta, co zrobił, jak się zachował w stosunku do mnie, do innych. Przecież on wtedy wyrzucił z Platformy 180 osób. W zasadzie bez powodu. Zarzut iście bolszewicki – szkodzenie wizerunkowi partii. Nawet jeśli przyjąć, że chciał mnie wyeliminować, bo się obawiał, że dwa tygodnie później mogę mu zrobić kłopot na kongresie PO, że coś knuję przeciw niemu, to powodów do wyrzucenia innych nie miał.
Knuł pan?
Nie było planów przewrotu, choć na tym etapie byliśmy zgodni z Bronisławem Komorowskim, że to, co robi Tusk, idzie w kierunku rządów jednego człowieka w PO, a to doprowadzi do tego, że Tusk stworzy swój dwór, zawłaszczy władzę i krótkoterminowo będzie sprawny.
I tak się stało.
Ale nam nie wierzono, że potem dojdzie do całkowitego rozpadu lojalności w PO i kiedy lider odpadnie, to partia zacznie się sypać. Dyktator zdobył władzę, wyeliminował wszystkich po kolei: Olechowskiego, Gilowską, Rokitę, Piskorskiego. To mechanizm znany z historii. W 2006 r. mówiliśmy, że jeśli tak będzie działał, to Platforma legnie, i dziewięć lat później legła. Wtedy zdałem sobie sprawę, że w moich relacjach z Tuskiem nie ma lojalności, przyzwoitości. Inne osoby, które jeszcze żyły w złudzeniu, jak Jan Rokita, przekonały się o tym samym chwilę później. Tusk jest niezwykle sprawnym uwodzicielem.
Też się pan powtarza.
Przepraszam, ale nie zmieniłem o nim tej opinii. On potrafi zaczarować.
I pana uwiódł?
Nie, kiedy się spotkaliśmy, to nie było przyjęcie do pracy, tylko nawiązanie współpracy. On był nieznanym, zaczynającym młodym politykiem z Gdańska, a ja byłem też nieznanym, lecz przewodniczącym NZS, 60-tys. organizacji.
Ale skoro pan tak dobrze przewidział losy Platformy, to co pan jej wieszczy teraz?
Jeśli chodzi o samego Tuska, to bardzo mało prawdopodobne, żeby mógł wrócić do struktury partyjnej, być w niej zaakceptowany. Pewnie będą chcieli go zniszczyć, tak jak mnie. Donaldowi będzie o tyle prościej, że już lekcję Piskorskiego wszyscy odrobili, lekcję, która polega na tym, że przez ileś lat można zarzucać różne rzeczy, a na koniec się okazuje, że wszystko było OK. Sprawa nieszczęsnego antykwariusza wyszła w styczniu 2010 r., kiedy do powrotu szykował się Andrzej Olechowski i zaczęliśmy jego kampanię prezydencką. Jak Tusk zdecyduje się wracać, to musi się liczyć z próbą robienia wielkich problemów. Przeciwnicy nie pozwolą mu tu wjechać na białym koniu i jednoczyć opozycję. Bo byłby poważnym zagrożeniem dla PiS. Gdyby przyszło mu do głowy robienie czegoś w polskiej polityce, to okaże się, że, oczywiście mówiąc umownie, w poniedziałek będzie się musiał stawić w prokuraturze w Kamieniu Pomorskim, a we wtorek w Sanoku. Już przekonaliśmy się, że wiedzą dobrze, jak mu utrudnić życie.
To dla pana dobra sytuacja.
Nikomu źle nie życzę. Dobrze życzę, mimo czasem ciężkich przejść, tym wszystkim skłóconym, niemogącym na siebie patrzeć, rywalizującym bezwzględnie, ale połączonym wspólnym zaniepokojeniem, gdzie prowadzi nas obecny rząd. Gdyby połączonej opozycji udało się wygrać i standard liberalnego państwa zostałby przywrócony, to ja nie muszę być żadnym posłem.
Ani nawet europosłem.
Nikim. Ja i tak wiem, że jestem kimś. Piskorski.
To nazwisko pasuje do PiS-u.
Tylko nazwisko, nic więcej. ©?
ikona lupy />
Dziennik Gazeta Prawna