Politycy PiS regularnie atakują sędziów. Zarzucają im związki z komunistyczną bezpieką, wypominają duże majątki, wskazują, że stanowią klikę. Mówiąc krótko: zohydzają sędziów w oczach Polaków. Tyle że to zadanie szalenie łatwe.
Sędziowie wspaniale wykonują swój bardzo ciężki zawód – tak dwa tygodnie temu zwróciła się do orzekających w Dniu Wymiaru Sprawiedliwości pierwsza prezes Sądu Najwyższego prof. Małgorzata Gersdorf. – Sądy są zbyt daleko od obywateli. Nie rozumieją ich. A obywatele nie są w stanie zrozumieć sądów, co oczywiście należy uznać za problem związany z wymiarem sądownictwa, nie z Polakami – uważa z kolei poseł Stanisław Piotrowicz, szef sejmowej komisji sprawiedliwości. Różnica zdań aż nadto widoczna. I dla każdego podszyta sporem o Trybunał Konstytucyjny. Postarajmy się jednak na chwilę od tego konfliktu oderwać i skupić tylko na pracy sędziów. Wówczas wniosek jest zasmucający. Rację bowiem ma Piotrowicz, a nie prof. Gersdorf.
Politycy PiS regularnie atakują sędziów. Zarzucają im związki z komunistyczną bezpieką, wypominają duże majątki, wskazują, że stanowią klikę. Mówiąc krótko: zohydzają sędziów w oczach Polaków. Tyle że to zadanie szalenie łatwe. Bo dla zohydzenia wizerunku sędziów sporo zrobili sami orzekający. I to bezwiednie, co chyba najgorsze. Wcale nie tym, że przewodniczący jednego wydziału wybudował okazały dom, a prezes sądu Kowalski gra w tenisa z sędzią Sądu Najwyższego Nowakiem – bo w tym przecież nie ma nic złego. Problemem jest to, że orzeczeń sądów nie da się zrozumieć. Są pisane albo językiem, którego przeciętny człowiek nie jest w stanie zrozumieć, albo bełkotliwie.

Problem systemowy

Reklama
W pracy dziennikarza zajmującego się tematyką prawną niemal codzienną czynnością jest czytanie uzasadnień wyroków. To niewdzięczna czynność. W wielu przypadkach przydałaby się habilitacja z nauk prawnych, a i ona nie gwarantowałaby tego, że uda się zrozumieć tok myślenia orzekającego. W jeszcze większej liczbie przypadków niewiele da się zrozumieć, bo piszący uzasadnienie nie uważał na języku polskim.
Posłużę się trzema przykładami.
Oczywistością jest stwierdzenie, że przepisy polskiego prawa są zagmatwane i że część z nich da się zrozumieć dopiero wówczas, gdy zostaną rozłożone na czynniki pierwsze. To obowiązek każdego piszącego: czy to dziennikarza, czy sędziego. No i konia z rzędem temu, który rozumie, co znaczy stwierdzenie: „Mikroprzedsiębiorcy, mali i średni przedsiębiorcy w rozumieniu ustawy zmienianej w art. 12 w okresie od dnia 1 lipca 2016 r. do dnia 30 czerwca 2018 r. mogą przekazywać dane w postaci elektronicznej odpowiadającej strukturze logicznej, o której mowa w art. 193a par. 2 ustawy zmienianej w art. 1, w brzmieniu nadanym niniejszą ustawą, na żądanie skierowane na podstawie art. 193a, art. 274c par. 1 pkt 2 i art. 287 par. 1 pkt 3 ustawy zmienianej w art. 1, w brzmieniu nadanym niniejszą ustawą, oraz art. 287 par. 1 pkt 3 ustawy zmienianej w art. 1, w brzmieniu nadanym niniejszą ustawą, w związku z art. 31 ust. 1 ustawy zmienianej w art. 4, w brzmieniu nadanym niniejszą ustawą, a także art. 13b ust. 1 pkt 2 ustawy, o której mowa w art. 4, w brzmieniu nadanym niniejszą ustawą”.
Gdybym taki fragment zacytował w tekście, dostałbym burę od przełożonego. Bo to bełkot. Jednak wielu sędziów w uzasadnieniach lubuje się w cytowaniu najbardziej skomplikowanych przepisów. Wtedy – wydaje im się – jest mądrzej. Pytanie tylko, po co mądrzej ma być? – Zrozumienie wielu orzeczeń graniczy z cudem – utyskuje Dorota Wolicka, wiceprezes Związku Przedsiębiorców i Pracodawców. I opowiada, że zdarzają się sytuacje, gdy ludzie przychodzą do niej z prośbą o wyjaśnienie, co sąd w ich sprawie miał na myśli. Tyle że nikt – ani ona, ani doświadczeni przedstawiciele organizacji – nie jest w stanie tego zrozumieć. – Należałoby iść do prawnika i zapłacić mu za to, by się dowiedzieć, dlaczego sąd orzekł tak, a nie inaczej. Ale czy to nie jest przypadkiem ograniczenie prawa do sądu? Każdy obywatel ma przecież prawo bezpłatnie się dowiedzieć, dlaczego wygrał lub dlaczego przegrał w sądzie. I nie powinno to być ograniczane poprzez pisanie przez sędziów wyłącznie do specjalistów. Właściwe podejście sądów musi polegać na wytłumaczeniu obywatelowi, dlaczego dany wyrok zapadł – wskazuje prezes Wolicka.
Druga rzecz: sędziowie nie czytają tego, co napiszą. I nikt nie sprawdza ich pism. Dowody? W ostatnich dniach w internecie furorę wzbudził fragment orzeczenia Sądu Apelacyjnego w Gdańsku, który podjął odważną decyzję i oddalił „nieładną apelację”, zamiast apelacji bezzasadnej. Błąd jak błąd, można powiedzieć. Pewnie udałoby się go uniknąć, gdyby ktoś uzasadnienie przeczytał po napisaniu. Podobnie jak udałoby się uniknąć próby sprzedaży radiomagnetofonu przez jeden z sądów w jednym z orzeczeń. Ot, wkleiło się niewłaściwe zdanie. Zamiast przepisu ogłoszenie o zbędnym sprzęcie.
I tu dochodzimy do wątku trzeciego: kopiowania. Sędziowie bezmyślnie kopiują. Tak jak student podczas pisania pracy magisterskiej szuka przypisów, tak sędzia szuka autorytetu, na który mógłby się powołać. I tyczy się to nie tylko sędziów sądów rejonowych, lecz wszystkich: Sądu Najwyższego, Naczelnego Sądu Administracyjnego oraz Trybunału Konstytucyjnego.
Model jest następujący: najpierw w uzasadnieniu sąd krótko przedstawia stan faktyczny sprawy. A potem już wskazuje, że na podobny temat wypowiedział się Sąd Najwyższy w uchwale A, w której stwierdzono B. Wypowiedział się także Sąd Najwyższy w wyroku C, w którym stwierdził D. Do podobnego przypadku odniósł się także Trybunał Konstytucyjny, stwierdzając w wyroku E, że trzeba zrobić F. Aż wreszcie dotrzemy do wskazania, że Trybunał Sprawiedliwości UE w wyroku Y stwierdził Z. A potem już tylko stwierdzenie: „Z powyższych względów sąd uwzględnił/oddalił powództwo” i podpisy. Czytelnik zaś się musi domyślać, czy sąd cytuje dziesiątki orzeczeń, bo się z nimi zgadza, czy tylko dlatego, że akurat takie miał pod ręką. Zero własnej myśli. Tego typu uzasadnienia stanowią obecnie najskromniej 1/3 wszystkich.
Sądy zresztą uwielbiają powoływać się na same siebie przy wydawaniu wyroków. Zgodnie z zasadą, że jeśli w jakimś temacie już raz orzekano, nie ma sensu ponownie głowić się nad rozstrzygnięciem. Trzeba brać i korzystać; i najlepiej nie sięgać do innych źródeł. W efekcie Naczelny Sąd Administracyjny w ostatnich latach w 2/3 przypadków odwoływania się do linii orzeczniczej powoływał się na ten sam NSA. W 37 proc. przypadków argument odwołania się do własnej linii orzeczniczej był jedynym, którym posłużył się sąd (dane za „Utrwalona linia orzecznicza jako argument z (własnego) autorytetu sądowego” Marcina Romanowicza). Idąc dalej, Trybunał Konstytucyjny, dekodując znaczenie przepisów konstytucji, także powołuje się przede wszystkim na samego siebie. Odwołania do własnego autorytetu można znaleźć w 59 proc. orzeczeń.
Oczywiście nie ma nic złego w powoływaniu się na własny autorytet. Pod warunkiem, że jest to działanie przemyślane i oparte na dogłębnej analizie spraw: zarówno obecnej, jak i tej, na którą sąd się powołuje.

Spłycone myślenie

Rozmawiam z prof. Ewą Łętowską, sędzią NSA oraz TK w stanie spoczynku. Mówiąc najkrócej: nie jest łaskawa dla kolegów po fachu. – Problem jest systemowy i dotyczy nie tylko sędziów. Nagminnie widzę, że pisać nie potrafią także doktoranci, nawet habilitanci. Założeniem każdego wywodu – czy to uzasadnienie, czy rozprawa doktorska – powinno być to, że mamy jakiś materiał na wejściu i wskutek naszej pracy pojawia się materiał wyjściowy – jako wynik analizy i wypracowania „wartości dodanej”. A typowe jest niestety to, że na wyjściu jest to samo, co na wejściu, tylko innymi słowami. Ot, kompilacja dotychczasowej twórczości innych autorów. A w efekcie, gdy już czterech prawników stworzy taki łańcuszek, gdy drugi cytuje pierwszego, trzeci drugiego za pierwszym, a czwarty to już nawet nie wie, o co chodzi, lecz szuka jedynie źródła, na które mógłby się powołać, mamy do czynienia z całkowitą płytkością myśli. I od tego przepisywania jest coraz płyciej – tłumaczy.
Jej zdaniem nie ma nic gorszego niż sytuacja, gdy sędziowie spierają się o treść orzeczenia, aż w pewnym momencie pada stwierdzenie: ale przecież się tym już zajmowaliśmy, po co zastanawiać się raz jeszcze. Wówczas jakakolwiek dyskusja merytoryczna nad wyrokiem się kończy. Zaczyna się kombinowanie, nie jaki wyrok wydać, lecz jak łatwo, szybko i bezboleśnie napisać do niego uzasadnienie. – Tłumaczę sędziom, że muszą wymagać od siebie i od innych sędziów, dążyć do spójności orzecznictwa. Tę ostatnią sprawę odpuściły sobie w gruncie rzeczy biura orzecznictwa wielu jurysdykcji. Jednak obecnie jakakolwiek krytyka sądownictwa postrzegana jest w kategoriach politycznych, a nie prawnych – wskazuje prof. Ewa Łętowska.
To prawda. Obecnie każda wypowiedź na temat sędziów i jakości ich pracy jest kojarzona politycznie. I przez sędziów, i zwykłych obywateli. Wystarczy przypomnieć sobie zachwycony głos prof. Gersdorf, która uważa, że wszystko z wymiarem sprawiedliwości jest w porządku, i wprost odnosi swój pogląd do sytuacji związanej z polityczną awanturą o TK. Wystarczy także zajrzeć w komentarze pod pierwszym lepszym tekstem opublikowanym w internetowym wydaniu naszej gazety. W sprawach związanych z sądownictwem, w których nawet jednym słowem nie wspomina się o polityce, komentarze można podzielić na dwa rodzaje. Część użytkowników odsądza od czci i wiary partię rządzącą, kibicując sędziom. Inni wyzywają wszystkich naokoło ze szczególnym uwzględnieniem „szubrawców z Der Dziennika, którzy zakłamują rzeczywistość, pisząc, że wyroki sądów są w porządku”. Skończył się czas merytorycznej oceny pracy sędziowskiej. Albo jesteś z nami, albo przeciwko nam.
Samo stwierdzenie, że jest źle, to za mało. Chodzi przecież o to, aby znaleźć rozwiązanie problemu. Co leży u jego podstaw?
Zdaniem prof. Łętowskiej powody są co najmniej cztery. Po pierwsze, wielu sędziów jest najzwyczajniej w świecie leniwych (co zresztą cechuje wielu prawników). – A mało komu chce się z nimi użerać, gonić do pracy, uczyć pisania. To zadanie dla prezesa sądu, dla wizytatora. Brakuje oceny orzecznictwa. Docenienia tych, którzy dobrze piszą, zganienia tych, którzy się do zadania nie przykładają, oraz nauczenia tych, którzy po prostu pisać nie umieją – argumentuje Łętowska. O to jednak trudno, bo wizytatorzy powoli odchodzą do lamusa. Władza uważa, że nie potrzeba sędziów funkcyjnych. Zadaniem sędziego jest orzekanie. Z tego też względu w ostatnim czasie pojawiły się głosy, że więcej czasu na salach sądowych powinni spędzać m.in. rzecznicy prasowi, którzy są przecież przede wszystkim sędziami. A że w wielu przypadkach odbije się to na jakości orzekania? Cóż, przynajmniej będzie szybciej, jeśli wszystkie ręce trafią na pokład.
Drugi powód to nowoczesność. Łętowska za jakość orzecznictwa wini m.in. powszechny dostęp do komputerów, a właściwie nieumiejętność sensownego korzystania z technologii. – Sędzia (czasem jego asystent, a sędzia nie wyłapie, co zresztą na jedno wychodzi) włącza peceta, otwiera program, w którym wyskakuje mu tysiąc orzeczeń, i przepisuje bez zastanowienia się nad problemem. Nie sięga do źródła, nie czyta całego uzasadnienia: bo program mu wypluwa trzy kluczowe zdania. A że nie pasują do jego sprawy? Trudno – wskazuje prawniczka.
Powód trzeci to powszechna obecność asystentów w sądach. Jeśli młodzi prawnicy sami nie piszą projektów uzasadnień, to otrzymują zadanie przygotowania materiałów dla sędziego do ich napisania. Asystent chce się wykazać, więc przynosi całą teczkę kopii, które jego zdaniem stanowią doskonały materiał wyjściowy do napisania „nowego” uzasadnienia. Stąd zaś – co podkreśla Łętowska – prosta droga do przeczytania tylko początku i przepisania kilku pierwszych stron, zamiast przeczytania całości i wyciągnięcia własnych wniosków.
Kluczowy jest jednak powód czwarty, stanowiący jednocześnie odpowiedź na pytanie, co zrobić, aby sytuacja się poprawiła. Chodzi o edukację, a właściwie jej brak. Prawnicy nie są uczeni pisania uzasadnień. W najlepszym razie przyszły sędzia będzie musiał napisać kilka pism, by ukończyć Krajową Szkołę Sądownictwa i Prokuratury. Ale aby naprawdę nauczył się pisać uzasadnienia, powinien zacząć naukę już na studiach.

Czas zacząć wymagać

Popatrzmy choćby na jeden z najlepszych wydziałów prawa w Polsce: Wydział Prawa i Administracji Uniwersytetu Warszawskiego. Można ukończyć 5-letnie studia bez napisania choćby jednego pisma, poza pracą magisterską. Trzeba wykuć na pamięć kilka podziałów na przedmioty historyczne, kodeks cywilny, kodeks karny i tak dalej. Mało który wykładowca czy ćwiczeniowiec uczy interpretacji przepisów. Jeśli już któryś podejmuje to wyzwanie, szybko okazuje się, że studenci uciekają do innych grup – prowadzonych przez osoby wymagające tylko wkucia kodeksu.
Dowody? Wystarczy wskazać, że przedmiot o najmniejszej zdawalności to prawo ubezpieczeń społecznych. Tu nie ma kodeksu. Jest wiele wzajemnie powiązanych ze sobą ustaw. Nie wystarczy zapamiętanie przepisów. Za cytowanie przepisów zresztą prof. Inetta Jędrasik-Jankowska, przez wiele lat kierowniczka Katedry Prawa Ubezpieczeń UW, stawia dwóję. Jędrasik-Jankowska powtarza zresztą jak mantrę: do ustawy sobie w każdej chwili prawnik może zajrzeć, ważniejsze, żeby nauczył się myślenia. Żeby odnalazł właściwe zdanie i umiał wyciągnąć z niego wnioski. Studenci zaś w wyciąganiu wniosków są kiepscy. Dlatego też ponad połowa egzaminu w pierwszym terminie nie zdaje. Ostatecznie studia skończą. A potem część z nich zostanie sędziami. Z umiejętnością zajrzenia w kodeks lub do komputerowej bazy orzeczeń, za to bez umiejętności interpretacji tego, co czytają, oraz przelania swojej wiedzy na papier.
Wnioski nie są niestety optymistyczne. Stwierdzenie, że należy lepiej uczyć, jest oczywiste. Tyle że tego nie da się tak prosto zrealizować, a na pewno nie z roku na rok. Może więc najlepiej byłoby sięgnąć po rozwiązanie najprostsze, postulowane przez niektórych polityków: czyli spalić biblioteki, wyrzucić do kosza orzecznictwo i pisać prawo od nowa? Wtedy nie byłoby z czego kopiować, przynajmniej przez kilka lat. – Jeśli pyta pan, czy sędziowie potrafią pisać uzasadnienia, to odpowiedź jest oczywista: nie potrafią, a raczej nie zawsze i nie wszyscy. Ale jeżeli sugeruje pan, że należy spalić biblioteki, to zapewniam, że to nic nie da. Żaden niepiśmienny od spalenia książek nie nauczył się jeszcze pisać. Zabroni pan korzystania z orzecznictwa i zaraz w obrocie pojawią się własne kajety wypełnione „mądrymi myślami” – ripostuje prof. Ewa Łętowska.
Trzeba więc przestać głaskać po głowie i wymagać – nie traktując tego jako zohydzanie wizerunku sędziego. I nie przyjmować argumentu, że sędziom brakuje czasu na pisanie uzasadnień. To byłoby przecież równoznaczne z przyznaniem, że jakość orzecznictwa jest kiepska. Przemilczanie ewidentnych deficytów w pracy sądów to droga donikąd. A wymóg tego, by sędzia mówił i pisał ludzkim głosem, to chyba nie tak wiele.