Waloryzacja emerytur i rent może być nieco wyższa niż w tym roku. Ale i tak nie obędzie się bez jednorazowych dodatków.

Udział realnego wzrostu płac w waloryzacji świadczeń wyniesie 20 proc., a więc będzie na poziomie ustawowego minimum – zdecydowała wczoraj Rada Ministrów. Takie będzie jej stanowisko podczas rozmów o podwyżkach świadczeń w Radzie Dialogu Społecznego ze związkami zawodowymi i pracodawcami. Ale jednocześnie minister rodziny, pracy i polityki społecznej Elżbieta Rafalska ma się zastanowić się na zmianą zasad waloryzacji, tak by w większym stopniu rosły najniższe świadczenia.

W praktyce stanowisko rządu oznacza, iż liczy się on z tym, że prognozowana waloryzacja świadczeń wyniesie w przyszłym roku 0,88 proc. Taka prognoza zapewne zostanie wpisana do projektu budżetu i na jej podstawie zostaną wyliczone pieniądze, które trzeba przeznaczyć na podwyżki. To nieco więcej niż w tym roku, gdy wskaźnik wyniósł 0,24 proc. Ale mimo wszystko emeryci i renciści nie powinni liczyć na duże podwyżki.

Niski wskaźnik waloryzacji, podobnie jak w tym roku, jest efektem deflacji. Wzór na podwyżki emerytur to inflacja plus co najmniej 20 proc. realnego wzrostu płac i jeśli mamy deflację, to ten wskaźnik jest odejmowany od drugiej wielkości. Jak szacuje rząd, w tym roku deflacja wyniesie 0,4 proc., ale ceny nieco mniej mają spaść w gospodarstwach domowych emerytów i rencistów, bo o 0,1 proc. Ustawowa podwyżka świadczeń ma kosztować budżet ponad 1,7 mld zł. Wskaźnik wzrostu świadczeń ma być jeszcze negocjowany w Radzie Dialogu Społecznego. Związki zawodowe będą chciały podnieść udział realnego wzrostu płac z 20 proc. do 50 proc. Wątpliwe jednak, by rząd zmienił zdanie i zgodził się na wyższą waloryzację.

PiS bowiem niechętnie patrzy na proporcjonalne podwyżki największych i najniższych świadczeń, za to chętnie podwyższyłby te ostatnie najniższe świadczenia, czego efektem jest zadanie, jakie Rada Ministrów powierzyła wczoraj Elżbiecie Rafalskiej. A jeśli nowe rozwiązanie nie wejdzie szybko w życie, to rząd zamierza powtórzyć tegorocznym manewr, czyli wprowadzić jednorazowe dodatki dla emerytów. Jak zapisano w Aktualizacji Planu Konwergencji, mają kosztować budżet 1,5 mld zł w 2017 r., i zapewne tak jak tegoroczne będą adresowane do tych emerytów i rencistów, których świadczenia nie przekraczają 2000 zł, czyli są w okolicach przeciętnej emerytury. Ale na razie szczegółów tych rozwiązań nie ma, pojawią się zapewne w wakacje przy okazji finalizacji prac nad budżetem.

Reklama

Na wczorajszym posiedzeniu prace te dopiero wystartowały, bo rząd zajął się najważniejszymi założenia makroekonomicznymi na przyszły rok. To one będą podstawą do wyliczenia prognozy dochodów i spisania planu wydatków. Rząd ocenia, że gospodarka w przyszłym roku będzie się rozwijać szybciej niż w tym. Wzrost PKB ma wynieść 3,9 proc. Autorzy prognozy liczą m.in. na utrzymanie wysokiego tempa wzrostu konsumpcji dzięki programowi „Rodzina 500 plus”. Dzięki dodatkom na dzieci do gospodarki zostanie wpompowane ok. 22 mld zł, co powinno się przełożyć na wzrost popytu wewnętrznego. Drugim istotnym motorem miałyby być inwestycje napędzane pieniędzmi z nowej perspektywy finansowej UE.

Ale analitycy niekoniecznie podzielają ten pogląd. Grzegorz Maliszewski, główny ekonomista Banku Millennium, zwraca uwagę, że trudno będzie utrzymać dobre tempo wzrostu konsumpcji choćby ze względu na statystyczny efekt wysokiej bazy. Dodatki już są wypłacane i powinny nakręcić koniunkturę już w drugiej połowie tego roku. – Efekt 500+ w 2017 r. będzie więc dużo mniejszy niż w tym roku, dla którego punktem odniesienia było umiarkowane tempo wzrostu konsumpcji w 2015 r. – mówi. Sceptyczny jest też co do założeń przyspieszenia w inwestycjach. Jego zdaniem jest tu duży znak zapytania, bo uruchamianie nowych środków unijnych jak dotąd przebiega dość niemrawo. – Niepokojące jest słabe tempo uruchamiania nowych dotacji. Część projektów finansowania inwestycji przedsiębiorstw jest dopiero na etapie ogłaszania, zwłaszcza w innowacjach – uważa Maliszewski. Jego zdaniem dużym zagrożeniem dla realizacji prognozy rządu jest niepewność w otoczeniu zewnętrznym. Przede wszystkim nadal słabo wypada gospodarka strefy euro, która mimo programu drukowania pieniądza przez Europejski Bank Centralny nie może nabrać rozpędu. Niejasne są również perspektywy gospodarki chińskiej, która w poprzednich kwartałach dostała zadyszki, co wywołało falę niepokojów na rynkach globalnych. – Za dwa tygodnie będziemy znali już wyniki referendum w sprawie wyjścia Wielkiej Brytanii z Unii Europejskiej. Jeśli nastąpi Brexit, może to mocno zaszkodzić koniunkturze – ocenia ekonomista Banku Millennium i nazywa prognozę 3,9-proc. wzrostu PKB optymistyczną.

Podobnie przed kilkoma dniami uznał Bank Światowy, który obniżył swoje szacunki wzrostu gospodarczego w Polsce na 2017 i 2018 r. po 0,4 pkt. proc. w każdym (do 3,5 proc.). Analitycy banku jednocześnie obniżyli prognozę wzrostu gospodarczego na świecie o 0,5 pkt proc. do 2,4 proc. w 2016 r.

Mniej kontrowersyjne jest rządowe założenie inflacji średniorocznej na poziomie 1,3 proc. w przyszłym roku. Ta prognoza jest zbieżna z projekcją inflacji NBP, a ryzyko, że się wyraźnie rozjedzie z rzeczywistością – jak to się dzieje w tym roku – jest niewielkie. Czym może się skończyć „przestrzelenie” z szacunkiem inflacji, widać było w 2015 r., widać też obecnie. Chodzi o wpływy z VAT, które w ubiegłym roku były o kilkanaście miliardów złotych mniejsze od planu.

>>> Czytaj też: Wiadomo już, ile może wynieść minimalne wynagrodzenie za pracę w 2017 roku